Na międzynarodowej arenie Małgorzata Ignasiak oficjalnie zadebiutowała w 2016 roku. I od razu wskoczyła na podium! Jej znaki rozpoznawcze? Duże przyciemniane okulary na nosie oraz uśmiech od ucha do ucha, którym zaraża innych. Choć w ostatnim czasie 23-latkę bardzo polubiły brązowe medale, to ona sama nie uważa ich za przekleństwo. Jest dumna z tego, co do tej pory zdołała osiągnąć w sporcie, i po cichu marzy już o Tokio, do którego chciałaby otrzymać bilet na następne paraigrzyska. Prywatnie studentka na Wydziale Budowy Maszyn i Zarządzania na Politechnice Poznańskiej, wierny kibic polskiej reprezentacji w siatkówce, a także miłośniczka dobrej książki, masła orzechowego oraz czekolady.
**********
Paulina Królak: 61 medali i pierwsze miejsce w końcowej klasyfikacji, z takim wynikiem polska reprezentacja zakończyła swój występ na lekkoatletycznych mistrzostwach Europy w Berlinie. Sukces ten przerósł Wasze najśmielsze oczekiwania?
Małgorzata Ignasiak: Przed wyjazdem wiedzieliśmy, że tych krążków przywieziemy sporo. Na mistrzostwa pojechała najliczniejsza w historii reprezentacja, zróżnicowana pod względem wieku oraz sportowych doświadczeń. Wśród nich co prawda była duża grupa tak zwanych pewniaków-faworytów do podium, w których startach pokładano ogromne nadzieje, jednak liczba aż 61 medali była dla nas miłym zaskoczeniem.
P.K.: Sama podczas tych mistrzostw dwukrotnie miałaś okazję stanąć na trzecim stopniu podium. Polubiły Cię chyba w ostatnim czasie te brązowe krążki.
M.I.: Jestem przeszczęśliwa, że udało mi się je wybiegać, choć pewien niedosyt pozostał. Wyjątkowy smak ma dla mnie zwłaszcza brąz wywalczony na dystansie 200 metrów, który wydarłam na bieżni dosłownie na ostatnich metrach wyścigu. „Dwusetka” to zdecydowanie moja ulubiona konkurencja i przygotowania pod tegoroczny sezon startowy podporządkowałam właśnie temu biegowi, skupiając się głównie na wytrzymałości.
P.K.: Co możesz powiedzieć o swoich biegach?
M.I.: Były tragiczne. Mówię tu oczywiście o wynikach, jakie uzyskałam, bo z medali – jak wspominałam – jestem zadowolona (w finale 100 metrów Polka uzyskała 13,26 s, zaś na 200 metrów 27,30 s – przyp. red.). W Berlinie przyszło mi startować z ponaciąganymi więzadłami w obu stopach, ból w jednej z nich momentami był nie do wytrzymania. Fizjoterapeuci robili, co mogli, by postawić mnie na nogi. Pojawiały się sugestie o wycofaniu z „dwusetki”. Nie chciałam o tym nawet słyszeć, gdyż druga taka szansa może powtórzyć się dopiero za dwa lata. Postanowiłam sobie, że nawet jakbym miała się doczołgać albo dokulać do mety, to nie odpuszczę. Nie po to tu przyjechałam, by starty najszybszych na Starym Kontynencie zawodniczek oglądać z trybun.
P.K.: Mass media były żywo zainteresowane Waszymi poczynaniami w Berlinie. Spodziewałaś się aż tak dużego zainteresowania Waszą dyscypliną ze strony mediów?
Byłam przekonana, że więcej mediów zadba o promocję naszych mistrzostw. Z roku na rok zauważalna jest wyraźna tendencja wzrostowa, jeśli chodzi o zainteresowanie parasportem, co bardzo cieszy. W dużej mierze przyczynił się do tego sukces pełnosprawnych lekkoatletów, którzy kilkanaście dni wcześniej rywalizowali w stolicy Niemiec o medale mistrzostw Europy (biało-czerwoni z dorobkiem 12 medali zajęli wówczas drugie miejsce – przyp. red.).
P.K.: Sukces niepełnosprawnych lekkoatletów został również dostrzeżony przez najważniejsze głowy w państwie. Po powrocie do Polski zostaliście zaproszeni na spotkanie z ministrem sportu Witoldem Bańką oraz Parą Prezydencką. Jak je wspominasz?
M.I.: Bardzo ciepło, obie wizyty zrobiły na mnie duże wrażenie. Na co dzień nie mam okazji, by porozmawiać z osobami, w których rękach spoczywa los naszego kraju. Zostaliśmy miło przyjęci zarówno przez pana Witolda Bańkę jak i Parę Prezydencką. Były podziękowania, gratulacje, mieliśmy także okazję na zrobienie sobie pamiątkowych zdjęć.
P.K.: Kiedy rozmawiałyśmy przed mistrzostwami, mówiłaś, że dla sponsorów jako niepełnosprawny sportowiec jesteś mało atrakcyjnym produktem. Myślisz, że teraz się to zmieni?
M.I.: Ciężko powiedzieć, jednak na pewno mam na to większe szanse teraz niż dwa miesiące temu. Nie ukrywam, że bardzo liczę na pozyskanie stałego sponsora, na którego barkach spoczywałby ciężar finansowych przygotowań do kolejnych sezonów. W dzisiejszych czasach poza wynikami potencjalni sponsorzy patrzą również na siłę przebicia danego sportowca w mediach społecznościowych, na którą składa się liczba lajków oraz followersów. Dlatego tak ważne jest, aby poza dbaniem o sportową formę przykładać równolegle nacisk na kreowanie swojego pozytywnego wizerunku w sieci.
P.K.: Wciąż jesteś jeszcze młodą zawodniczką i wszystko, co najlepsze – miejmy nadzieję – przed Tobą. Choć zwykle możemy oglądać Cię na bieżni, to czasem zdarza Ci się również podczas zawodów skakać w dal. Wiążesz z tą konkurencją swoją przyszłość?
M.I.: Od pięciu lat w zasadzie nie trenuję skoku w dal. Jest to urazowa konkurencja obciążająca mocno kolana. Kiedy na początku swojej przygody ze sportem szukaliśmy wraz z trenerem idealnego dla mnie miejsca, z powodzeniem udawało mi się jeszcze łączyć biegi ze skakaniem. Po pewnym czasie pojawiły się jednak problemy zdrowotne, najpierw z jednym kolanem, potem z drugim, po chwili coraz bardziej zaczął dokuczać też kręgosłup. Odpuściłam więc całkowicie te treningi i postanowiłam skupić się wyłącznie na sprintach. Co prawda zdarza mi się czasem, na przykład podczas mistrzostw Polski, wystąpić w skoku w dal i sięgnąć nawet po medal, lecz robię to z „marszu”, bez wcześniejszego przygotowania.
P.K.: Oficjalnie na międzynarodowej arenie miałaś okazję zaprezentować się podczas mistrzostw Europy w Grosseto w 2016 roku, z których zresztą wróciłaś z trzecim miejscem na 200 metrów. Na igrzyska do Rio jednak nie poleciałaś. Nie było Ci przykro z tego powodu?
M.I.: Choć trudno w to uwierzyć, to nie ubolewałam aż tak bardzo nad tym faktem. Zasady wyjazdu na igrzyska do Rio zostały jasno określone i nie było od tego wyjątków. Z pokorą przyjęłam to na klatę. Z przyjemnością oglądałam w telewizji sportowe poczynania moich kolegów i koleżanek, z którymi zwykle spotykam się na zgrupowaniach albo przy okazji zawodów. Moim wielkim marzeniem jest dołączyć do nich już podczas kolejnych paraigrzysk w Tokio i na własnej skórze poczuć ich atmosferę.
P.K.: Pierwszy krok w ich kierunku poczyniłaś przed rokiem na mistrzostwach świata w Londynie. Wywalczony przez Ciebie wówczas brąz w finale 100 metrów okazał się być jedną z najmilszych niespodzianek w polskiej ekipie. Coś zmienił on w Twoim życiu?
M.I.: Przede wszystkim pozwolił mi bardziej uwierzyć w siebie i swoje umiejętności. Przy okazji zrozumiałam też, że sport jest właśnie tym, czemu chcę poświęcić się bez reszty. Do Londynu poleciałam z kredytem zaufania, a moim celem było znaleźć się w finale 100 metrów. Zamierzony plan udało się zrealizować w stu procentach, a brąz to tylko wisienka na torcie, ukoronowanie wielu godzin pracy spędzonych na treningach. W trakcie biegu oraz krótko po jego zakończeniu nie byłam jednak świadoma tego, że jestem na trzeciej pozycji. Dopiero po opuszczeniu stadionu dowiedziałam się, że biegnącej przede mną Chince odnowiła się w trakcie biegu kontuzja, która wyeliminowała ją z walki o medale.
P.K.: Pierwsza Twoja reakcja?
M.I.: Szok i niedowierzanie. Medal był dla mnie totalnym zaskoczeniem, gdyż doskonale zdawałam sobie sprawę z faktu że moje życiówki znacząco odbiegają od najlepszych w karierze wyników rywalek. O zdobyciu brązu zostałam poinformowana przez trenera Piotra Kuczka, który po zakończonym finale czekał na mnie na płycie stadionu. W tamtym momencie dałam upust swoim emocjom, z oczu poleciały łzy.
P.K.: Atmosferę na trybunach podczas mistrzostw często porównywano do odbywających się w tym samym miejscu pięć lat wcześniej igrzysk. Zmagania niepełnosprawnych lekkoatletów przyciągnęły wielotysięczną widownię, co w sporcie paraolimpijskim raczej jest rzadkością. Jak zatem działa na Ciebie obecność tylu widzów – mobilizuje czy raczej paraliżuje?
M.I.: Każdy start wiąże się dla mnie z dużym stresem. Mam jednak to szczęście, że bardziej mnie on mobilizuje niż paraliżuje, można rzec, że ładuję się nim pozytywnie. Przed biegiem oraz w jego trakcie, choć nie widzę zgromadzonych na trybunach kibiców, to doskonale ich słyszę. Rozgrywany pierwszego dnia mistrzostw z samego rana bieg na 200 metrów nie przyciągnął aż tak dużej publiczności. Za to finał setki oraz wcześniejsze eliminacje, które odbyły się wieczorem, zgromadziły sporą widownię. Choć na początku byłam przerażona, to postanowiłam podejść do tego zadaniowo i pozostać obojętną na otaczające mnie z zewnątrz bodźce. Wiedziałam, po co tu przyjechałam, i najzwyczajniej w świecie nie chciałam przegrać z samą sobą.
P.K.: Zarówno w Londynie jak i Berlinie nie dało się nie zauważyć, że byłaś jedyną sprinterką w stawce biegającą bez przewodnika, do którego w kategorii T12 masz prawo. Tak trudno jest go znaleźć?
M.I.: To prawda, nie biegam z przewodnikiem. Na stadionie towarzyszy mi zamiast niego trener Robert Rejewski, którego pomoc okazuje się być nieoceniona na kilka minut przed zbliżającym się startem. Ostatnio spotkałam się ze stwierdzeniem, że kobietom jest dużo łatwiej znaleźć przewodnika. Po części jest to prawda, gdyż to nie sztuka trafić na szybciej biegającego od nich mężczyznę. Główny problem polega jednak na tym, że dla konkurencji tej trzeba przewartościować swoje dotychczasowe życie, a z tym wiąże się cała masa wyrzeczeń. W trakcie biegu musimy być doskonale zgrani, być niczym jeden organizm, gdyż każde szarpnięcie bądź nierówny rytm wywiera negatywny wpływ na końcowy wynik.
Rozmawiałam kiedyś z koleżanką, która w mojej grupie trenuje sprinty, że może warto by połączyć siły i podjąć próbę biegania razem. Choć legitymuje się ona życiówkami o ponad sekundę lepszymi od moich (rekordy życiowe Ignasiak: 100 metrów 12,90 s, 200 metrów 26,65 s – przyp. red.), to po dłuższej chwili namysłu doszłyśmy do wniosku, że rozwiązanie to może przynieść nam więcej szkody niż pożytku. Może się bowiem zdarzyć tak, że będę miała tzw. „dzień konia”, a ona akurat pokaże się ze słabszej strony i może pojawić się problem na bieżni. Ale to tylko gdybanie.
P.K.: Rozumiem, że w rachubę wchodzą jedynie starty z mężczyzną. Na jakim etapie poszukiwań znajdujesz się obecnie?
M.I.: Wstępnie omówiliśmy już ten temat z trenerem. Przez wiele lat byłam przyzwyczajona do biegania w pojedynkę, więc nie byłoby to takie proste przerzucić się nagle na bieganie z kimś. Na razie odpuściliśmy sobie te poszukiwania i w przyszłym sezonie, podobnie jak miało to miejsce w poprzednich latach, startować będę sama. Mam jednak świadomość, że obecność przewodnika u mojego boku wkrótce będzie koniecznością. Na brak utalentowanych sprinterów w Poznaniu na szczęście nie można narzekać. Pozostaje tylko kwestia, czy któryś z nich będzie gotów na takie poświęcenie i spędzanie ze mną wielu godzin na treningach, zwłaszcza w okresie poznawczym, kiedy tak ważne jest zgranie się, by biegać tym samym rytmem. Kuszący bez wątpienia jest fakt, że przewodnicy są coraz bardziej doceniani w sporcie paraolimpijskim, bowiem za swoją ciężką pracę również otrzymują medal.
P.K.: Dokończ proszę następujące zdanie: Twój wymarzony przewodnik powinien…
.M.I.: … przede wszystkim posiadać ogromne pokłady cierpliwości i wyrozumiałości. Decyzja ta nie może zostać podjęta zbyt pochopnie, pod wpływem impulsu, gdyż to właśnie na przewodniku spoczywa ogrom odpowiedzialności za ostateczny na mecie wynik. Jeśli chodzi natomiast o fizyczne predyspozycje, to musi być to osoba zdecydowanie szybsza, wytrzymalsza i silniejsza ode mnie, żeby w pełni mogła zapanować nade mną w trakcie biegu. Poczucie humoru również mile widziane.
P.K.: Jeszcze kilka lat temu w kategorii T12 nasz kraj z powodzeniem reprezentował Mateusz Michalski również biegający bez przewodnika. Kiedy zdobył w tej grupie sportową „koronę Ziemi”, dobrowolnie przeszedł do T13, w której startują zawodnicy ze znacznie lepszą ostrością wzroku. Rozważałaś kiedyś taką opcję?
M.I.: Szczerze mówiąc nie myślałam o dobrowolnym przejściu do wyższej kategorii. T12 z różnych względów jest dla mnie bezpieczniejsza, jednak jeśli podczas kolejnych badań przed komisją wbite zostanie mi w książeczkę T13, to nie będę rozpaczać z tego powodu, tylko dalej robić swoje. W T12 nieco łatwiej jest o medal, za to w T13 z racji większej liczby startujących zawodniczek otwiera się droga do stypendium, którego wizja pobierania co roku jest bardzo kusząca.
P.K.: Skoro w T12 raczej pozbawiona jesteś szans na stypendium, to na finansowe wsparcie z czyjej strony możesz liczyć?
M.I.: Lukę tę wypełnia Urząd Marszałkowski, który co roku stara się wynagradzać najlepszych sportowców z niepełnosprawnością z terenu Wielkopolski. Nie są to może co prawda jakieś duże kwoty, ale zawsze stanowią dodatkową pomoc w codziennym treningu. O łączeniu sportu z pracą na tę chwilę nie ma mowy. Dodatkowo też studiuję dziennie i trzeba by było naprawdę nieźle się nagimnastykować, by pogodzić ze sobą te trzy sfery, bez uszczerbku na którejś z nich. Nie jestem zwolenniczką robienia czegokolwiek na pół gwizdka. Cieszę się, że wciąż mogę liczyć na pomoc rodziców.
P.K.: Zdarzało Ci się słuchać „dobrych” rad, by odpuścić i spożytkować swój czas oraz energię na coś, co przyniesie pieniądze?
M.I.: Rodzice wraz z rodzeństwem przez długi czas traktowali to raczej jako formę zabawy, odskoczni od codziennego życia i problemów. Kiedy pojawiły się pierwsze powołania na zgrupowania kadry oraz pierwsze wyniki, zmienili zdanie na ten temat. Nigdy jednak nie ingerowali w moje decyzje i zawsze starali się wspierać w tym, co robię.
P.K.: Sport fascynował Cię od dziecka, jednak swoje zamiłowanie do niego ukierunkowałaś najpierw na gry zespołowe. Co przesądziło o zmianie dyscypliny?
M.I.: Połamane oprawki okularów i notorycznie potłuczone szkła 🙂 A tak na poważnie, to zanim rozpoczęłam naukę w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym dla dzieci niewidomych i słabowidzących w Owińskach pod Poznaniem, nie miałam zbyt wielu możliwości, jeśli chodzi o dobór odpowiedniej dla mnie dyscypliny. Dlatego pomimo problemów ze wzrokiem potrafiłam wiele godzin poświęcać na grę w piłkę nożną, siatkówkę czy koszykówkę. Pierwszą styczność z lekkoatletyką miałam dopiero w ośrodku w Owińskach, w którym za prowadzenie sekcji odpowiedzialny był trener Wiesław Pawlak, na co dzień pracujący również w Starcie Poznań. Za jego namową właśnie w marcu 2009 roku przyszłam na pierwszy trening, mimo że byłam sceptycznie nastawiona do tego pomysłu.
P.K.: Co na początku wydawało się być najtrudniejsze do zaakceptowania?
M.I.: Objętość treningu. Było tego zdecydowanie za dużo dla osoby, która wcześniej nie miała styczności z lekkoatletyką. Pomimo że w podstawówce realizowałam się sportowo na wielu płaszczyznach, to moja wytrzymałość była bardzo słaba. Stąd też, żeby zbyt szybko się nie zniechęcić, w okresie oswajania się z nową dyscypliną trenowałam po trzy-cztery razy w tygodniu.
P.K.: Od urodzenia żyjesz z dystrofią czopkowo-pręcikową. To genetyczna wada objawiająca się m.in. obniżoną ostrością wzroku, światłowstrętem i zaburzeniami widzenia barw. Sport w jakimś stopniu przyczynia się do pogarszania wzroku?
M.I.: Nie można stwierdzić tego jednoznacznie. Dystrofia jest dziedziczną chorobą postępującą bez względu na to, czy dana osoba podejmuje się wysiłku fizycznego, czy też nie. Lekarze przez wiele lat utwierdzali mnie w przekonaniu, że przy tak intensywnym trybie życia przed 20. rokiem całkowicie stracę wzrok. Ich prognozy na szczęście się nie sprawdziły, więc nie mam zamiaru rezygnować z tego, co sprawia mi największą przyjemność.
P.K.: Nierozróżnianie kolorów bywa bardzo uciążliwe?
M.I.: Najbardziej wtedy, gdy idę do sklepu po nowe ubrania. Kolory to dla mnie abstrakcja, dlatego w trakcie zakupów najczęściej towarzyszy mi siostra lub któraś z koleżanek. Znajomi śmieją się, bo zazwyczaj wyciągam z półek i wieszaków szare stroje. W mojej garderobie znaleźć można mnóstwo ubrań w odcieniach szarości.
P.K.: Nie jest tajemnicą, że Twoją wielką pasją jest rysowanie. Starasz się wprowadzać do swoich prac odrobinę koloru?
M.I.: Raczej od nich stronię. W podstawówce czy gimnazjum nauczyciele próbowali przekonać mnie do kredek, mimo że zdecydowanie bardziej odpowiadały mi ołówki. Odkąd zaczęłam uprawiać sport, mam zdecydowanie mniej czasu na rozwijanie tej pasji. Wcześniej potrafiłam na przykład siedzieć nad kartką papieru tak długo, aż oczy całkowicie odmówiły posłuszeństwa.
P.K.: Co najbardziej lubisz rysować?
M.I.: Inspiracje czerpię głównie z otaczającego mnie świata, ilustracji czy też przeczytanych książek. Uwielbiam rysować konie. Moim wielkim niespełnionym wciąż marzeniem jest nauczyć się jazdy konno.
P.K.: Jeśli chodzi o książki, to jaką preferujesz tematykę?
M.I.: Zazwyczaj jest to fantastyka lub literatura science fiction, nie pogardzę jednak również dobrym horrorem czy romansidłem. W przypadku fantastyki nie ma dla mnie najmniejszego znaczenia, czy są to dzieła polskie, czy zagraniczne. Żałuję, że z powodu masy obowiązków mam coraz mniej czasu na czytanie, do audiobooków bowiem wciąż nie potrafię się przekonać.
P.K.: Fakt, o wolnym czasie, który mogłabyś poświęcić na błogie lenistwo, możesz sobie co najwyżej pomarzyć, gdyż codzienne treningi zmuszona jesteś godzić z zajęciami na uczelni. Osoby z dysfunkcją narządu wzroku w celu zapewnienia sobie stabilnej finansowo przyszłości wybierają zazwyczaj fizjoterapię, pedagogikę bądź języki obce. Ty z kolei zdecydowałaś się na Zarządzanie i Inżynierię Produkcji na Wydziale Budowy Maszyn i Zarządzania Politechniki Poznańskiej. Skąd pomysł na taki właśnie kierunek?
M.I.: Jak zwykle obudziła się we mnie przekorna natura. Wachlarz możliwości był dość spory, jednak żadna ze wspomnianych przez Ciebie opcji nie satysfakcjonowała mnie w pełni. W liceum bardzo polubiłam fizykę, z tego przedmiotu zdawałam na maturze rozszerzenie. Przy wyborze odpowiedniego dla mnie kierunku studiów miałam świadomość, że muszą one być dostosowane do mojej niepełnosprawności. Jedną z opcji była fizyka na polibudzie, którą dość szybko odrzuciłam, gdyż podczas zajęć przykładany jest ogromny nacisk do projektowania przestrzennego, które jak wiadomo wiąże się z dokładnością oraz precyzją. Ostatecznie postawiłam na bardzo perspektywiczny i rozwojowy Wydział Budowy Maszyn. Zarządzanie i inżynieria produkcji jest najbardziej humanistycznym kierunkiem na politechnice i takie też pierwotnie były moje wyobrażenia. Jak się później okazało, były one mylne, gdyż czekało sporo zajęć z projektowania przestrzennego i odczytywania pomiarów, czyli wszystkiego tego, od czego tak bardzo starałam się uciec.
P.K.: Wiele osób po pierwszym semestrze dałoby sobie spokój i wybrało „lżejszy” kierunek”’. Ty jednak pomimo napotkanych trudności tego nie zrobiłaś. Duża w tym chyba zasługa sportu.
M.I.: Zdecydowanie tak. Sport nauczył mnie, by nigdy się nie poddawać i walczyć o swoje do końca. Pierwszy rok studiów był bardzo ciężki, nieraz zdarzało mi się płakać w poduszkę. Nie zamierzałam jednak odpuścić i dzięki temu chyba dziś mogę pochwalić się tytułem inżyniera przed nazwiskiem.
P.K.: Wiążesz swoją przyszłość z tym kierunkiem?
M.I.: Dziś śmiało mogę powiedzieć, że tak. Nie wiem tylko, na ile rynek pracy w Poznaniu jest gotów na przyjęcie osoby z moją niepełnosprawnością. W trakcie studiów miałam okazję odbyć praktyki w dwóch różnych firmach. Spodobało mi się, że co jakiś czas przerzucano mnie na inny dział, bym szerzej mogła poznać jego specyfikę i znaleźć jak najlepsze dla siebie miejsce, mając na uwadze ograniczenia wzrokowe. W taki właśnie sposób trafiłam do działu planowania produkcji, który okazał się być idealnie dopasowany do moich potrzeb, gdyż większość zadań realizowanych było przy komputerze.
P.K.: Poznań jest przyjaznym miastem dla osób niewidomych i słabowidzących?
M.I.: Dostrzegam na tym polu poprawę, jednak wiele kwestii wciąż wymaga jeszcze udoskonalenia. Podoba mi się, że coraz więcej przejść dla pieszych wyposażonych jest w sygnały dźwiękowe. Smuci zaś mnie fakt, że tablice na przystankach informujące o odjazdach autobusów czy tramwajów ulokowane są tak wysoko oraz, że w pojazdach komunikacji miejskiej do tej pory nie zamontowano systemów informujących o nazwie kolejnego przystanku. Znalazłam jednak na to sposób i na co dzień nie rozstaję się z telefonem, w którym mam zainstalowaną specjalną aplikację działającą na zasadzie GPSa.
P.K.: Nieodłącznym kompanem Twoich wypraw po mieście jest biała laska, którą zawsze nosisz w bocznej kieszeni plecaka. Często zdarza Ci się z niej korzystać?
M.I.: Rzadko, ale na wszelki wypadek zawsze staram się mieć ją przy sobie. Zwykle wyciągam ją z plecaka, gdy w dzień świeci bardzo ostre, oślepiające słońce, lub gdy przebywam w dużym skupisku ludzi. W słońcu bardzo słabo widzę zarysy postaci, przez co mój mózg ma ogromny problem z zarejestrowaniem szybko poruszających się wokół mnie osób. Biała laska to taki sygnał dla otoczenia, by brzydko mówiąc „zeszli mi z drogi”, umożliwiając w ten sposób bezpieczne dotarcie do celu.
P.K.: Nie wstydziłaś się nigdy tej laski? Większość osób ma spory problem, by otwarcie przyznać się przed samym sobą, że słabo widzą i często starają się robić dobrą minę do złej gry.
M.I.: Przez długi czas ciężko było mi przyjąć do wiadomości, że jest mi ona w życiu niezbędna. Korzystanie z niej na co dzień poradził mi kolega, który rok temu zauważył, że mam coraz większe problemy z poruszaniem się w terenie. Oszukiwałam siebie, rodzinę i znajomych, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i widzę lepiej niż widzę. Jednak kiedy zaczęłam coraz częściej wpadać na ludzi, zrozumiałam, że wstyd trzeba schować głęboko do kieszeni i przestać być chodzącym zagrożeniem zarówno dla siebie jak i innych. Biała laska towarzyszyć mi będzie również w Belgii, do której właśnie wyjeżdżam na pierwsze od dziesięciu lat wakacje.
P.K.: W takim razie życzę niezapomnianych wrażeń i równie ekscytujących kulinarnych doznań. PS: Nie przeholuj tylko z belgijską czekoladą 🙂
M.I.: Dziękuję. Obiecuję, że będę się pilnować 🙂
————
Fot. główne: Bartłomiej Zborowski/Polski Komitet Paraolimpijski, pozostałe – prywatne archiwum lekkoatletki