Ma 31 lat i blisko połowę swojego życia spędził na bieżni. Doskonale zna smak zwycięstwa, nieobcy jest mu również smak porażki. Choroba Stargardta, która zaatakowała jego wzrok w dzieciństwie, podkopała w nim poczucie własnej wartości. Dopiero pierwsze sukcesy w sporcie skutecznie wyleczyły go z kompleksów. Dziś Mateusz Michalski to dojrzały i w pełni świadomy swoich atutów sportowiec, który w sprincie nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Zaryzykował i w pogoni za irlandzką legendą Jasonem Smythem przeprowadził się do Warszawy, by pod okiem nowego trenera jak najlepiej przygotować się do igrzysk paraolimpijskich w Tokio, będących ostatnim punktem w jego karierze.
Paulina Królak: Sprinterską karierę rozpocząłeś stosunkowo późno, mając skończone już 16 lat. Z czym zmuszony byłeś uporać się w pierwszej kolejności?
Mateusz Michalski: Z techniką, która do dziś zresztą spędza mi sen z powiek. Jeśli sprinter nie jest odpowiednio poukładany technicznie, to w zasadzie może zapomnieć o osiąganiu dobrych rezultatów. Nie pozostaję na szczęście z tym sam, gdyż z podobnymi problemami musi zmierzyć się większość zawodników ze wzrokową niepełnosprawnością. Trenując przez trzy lata w Owińskach z 12,6 s na „setkę” zdołałem „urwać” zaledwie 0,6 s, na 200 metrów natomiast nie schodziłem poniżej 25 sekund. Z tego powodu traktowałem to moje bieganie na początku bardziej jak zabawę niż sposób na życie. Teraz mogę co najwyżej żałować, że tak późno dołączyłem do sekcji lekkoatletycznej, bo największy progres, jeśli chodzi o wyniki, występuje pomiędzy 15. a 20. rokiem życia.
W którym momencie zmieniło się w takim razie Twoje podejście do sportu?
Po ukończeniu liceum profilowanego w Owińskach powróciłem do Wrześni. Wtedy spotkałem na swojej drodze pana Adama Kaczora, czołowego polskiego sprintera lat 60. ubiegłego stulecia. Pracując z nim zetknąłem się z nowym rodzajem treningu, totalnie odbiegającym od tego, nad czym pracowaliśmy po szkolnych zajęciach. Pół roku regularnych treningów pod jego kierunkiem wystarczyło, żeby poprawić swoją życiówkę na 100 metrów o całą sekundę, co na bieżni przekłada się mniej więcej na 10 metrów. Na tak krótkim dystansie stanowi to przepaść. Był to punkt zwrotny w mojej karierze, gdyż z przeciętnego wówczas sprintera zanotowałem przeskok do pierwszej trójki światowego rankingu, z której ku wielkiej mojej radości nie wypadłem do dziś.
Lekarze przez kłopoty ze wzrokiem nie zalecali prowadzenia bardziej oszczędnego trybu życia?
Kiedy moje treningi nabrały profesjonalnych kształtów, poprosiłem o pomoc okulistę. Pełniąca wówczas w gabinecie dyżur pani doktor stwierdziła, że ruch w moim przypadku jest nawet wskazany, gdyż podczas wysiłku fizycznego poprawia się ukrwienie w oku. Była to najlepsza wiadomość, jaką mogłem od niej usłyszeć, i mając już jej pełne błogosławieństwo postanowiłem po prostu cieszyć się z tej nowej szansy, jaką właśnie podarował mi los.
Bliscy od początku wspierali Cię w sportowych poczynaniach na bieżni?
Rodzice od najmłodszych lat nakłaniali mnie do uprawiania sportu, ale przez kłopoty ze wzrokiem na swój sposób starali się też chronić mnie przed światem. Nadszedł jednak taki dzień, kiedy trzeba było oderwać się od matczynej spódnicy i posmakować trochę samodzielnego życia. Nauka z dala od domu w szkole z internatem była ogromnym przeżyciem dla nas wszystkich. Po lekcjach dysponowałem sporą ilością wolnego czasu, dlatego za namową mamy właśnie zapisałem się w Owińskach do sekcji sportowej, żeby poprzez fizyczną aktywność wyładować nadmiar energii. Rodzice w stu procentach podzielali moją pasję do biegania. Jednocześnie doskonale zdawali sobie sprawę, jak bardzo czasochłonna jest to profesja, dlatego nie robili mi wymówek z powodu słabszych ocen.
Rozumiem, że co roku czerwonych pasków do domu nie przynosiłeś.
Może i nie przynosiłem, ale bez większych problemów przechodziłem z klasy do klasy. Jestem bardzo ciekawy świata, ale niekoniecznie takiego podręcznikowego. Fascynują mnie zagadnienia dotyczące ludzkiej psychiki: o czym człowiek myśli, jakimi kieruje się wartościami, co chciałby w życiu osiągnąć. Nie żałuję trzech lat spędzonych w Owińskach, ponieważ poza standardowymi szkolnymi przedmiotami mieliśmy całą masę przedmiotów kierunkowych, takich jak człowiek w środowisku czy człowiek jako jednostka (Mateusz uczęszczał do klasy o profilu socjalnym – przyp. red.). Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że zajęcia te wyszły mi tylko na dobre, ponieważ pomogły mi odbudować pewność siebie i nabrać dystansu do wielu kwestii. Doskonale zdawałem sobie sprawę z faktu, że w pewnym momencie słabszy wzrok zhamuje mnie w kierunku nauki, dlatego podjąłem decyzję o ukończeniu dwuletniego studium masażu, co według mnie stanowi najlepsze rozwiązanie dla osoby z problemami ze wzrokiem. Dyplom potwierdzający kwalifikacje znajduje się w moim posiadaniu i z tą dziedziną planuję związać swoją przyszłość po zakończeniu sportowej kariery.
Z wielu przeprowadzanych już w z Tobą rozmów możemy dowiedzieć się, że wzrok zacząłeś tracić przed siódmym rokiem życia. Jakie były pierwsze objawy choroby?
Zaczęło się dość niewinnie. Podczas rutynowych badań w szkole pomyliłem kształt jednego ze zwierzątek, które pani higienistka pokazywała palcem na specjalnej planszy. Otrzymałem wówczas skierowanie do okulisty, który pomimo postępującej choroby utwierdzał moją mamę w przekonaniu, że potrzebny jest mi bardziej psycholog niż okulista, bo mam wybujałą wyobraźnię. Nie potrafiłem wówczas precyzyjnie opisać słowami, co dzieje się z moimi oczami. Pamiętam, że w ciągu zaledwie sześciu miesięcy choroba pochłonęła aż 80% wzroku. Reakcja rodziców była natychmiastowa: trzeba zmienić lekarza i – żeby było ciekawiej – trafiliśmy do żony tego pana, która po obejrzeniu dna mojego oka przeżegnała się lewą ręką. Od tamtego momentu rozpoczęły się objazdówki po szpitalach i liczne nieobecności w szkole, przez które nauczyciele nie chcieli przepuścić mnie do drugiej klasy. Chwytaliśmy się każdego sposobu, żeby zahamować rozwój choroby: od zabiegów laserowych i elektrostymulacji poprzez operacje u rosyjskich specjalistów, które pochłonęły sporo pieniędzy, nie przynosząc żadnej poprawy. Dopiero kilka lat temu wykonałem na własną rękę w Berlinie badania genetyczne jednoznacznie wskazujące na chorobę Stargardta, a na tę przypadłość jak wiadomo nie ma niestety żadnego lekarstwa.
Czym charakteryzuje się ta choroba i jakie poczyniła ona u Ciebie spustoszenie?
Stargardt to choroba atakująca w dzieciństwie, która prowadzi do spadku ostrości wzroku, ale nigdy do całkowitej jego utraty. W moim przypadku choroba zatrzymała się na poziomie 10 procent ostrości w oku prawym oraz 5 procent w oku lewym. Centralną część oka mam bardzo zniszczoną przez chorobę, jest to przydymiona plama uniemożliwiająca patrzenie na wprost, przez którą nie przebijają się ani światło, ani kolory. Przez lata życia ze Stargardtem wypracowałem sobie taki kąt ustawienia oczu umożliwiający w miarę swobodne poruszanie się w terenie. Czasami żartuję, że przypomina to bardziej wędrówkę wśród żywych manekinów, gdyż dostrzegam jedynie zarysy mijających mnie postaci, nie widząc zupełnie ich twarzy.
Takich niedogodności jest więcej?
Przykłady można by mnożyć bez końca. Przy odpowiednim świetle w miarę dobrze widzę przedmioty oddalone ode mnie o 2-3 metry. Podczas czytania książek czy gazet muszę już niestety wspomagać się lupą, a w komputerze korzystać z powiększonej czcionki, gdyż małe litery zlewają mi się w jedną całość. Mam problem z podpisywaniem się w wyznaczonym miejscu, każda próba zmieszczenia się w kratkach z góry skazana jest na niepowodzenie. Przejście przez ruchliwą ulicę stanowi dla mnie wielkie wyzwanie, dlatego – jeśli tylko jest to możliwe – decyduję się na przejście podziemne, żeby nie narażać się na niepotrzebne ryzyko.
Ile czasu potrzebowałeś na pogodzenie się z nieodwracalnymi zmianami, jakie przez tę chorobę zaszły w Twoim życiu?
Do dziś nie pogodziłem się z utratą wzroku, po prostu nauczyłem się z tym żyć. Wiele oddałbym za to, żeby widzieć normalnie, ale jest to niemożliwe, dlatego cieszę się z tego, co mam. Choroba zabrała mi już wystarczająco wiele i podejrzewam, że gdybym przestał widzieć całkowicie, to pomimo silnej psychiki nie byłbym w stanie udźwignąć tego.
Z czego przede wszystkim okradł Cię Stargardt?
Z otwartości do ludzi, to najtrudniej jest mi zaakceptować. W środku jestem życzliwym, przyjaźnie nastawionym do otoczenia człowiekiem, ale przez problemy z rozpoznawaniem twarzy większość osób przy pierwszym kontakcie uważa mnie za zarozumialca, który oczekuje, by cały świat jako pierwszy składał mu pokłony. Z tego powodu przez długi czas bałem się każdego wyjścia z domu, żeby do napotkanego przypadkiem kolegi ojca nie powiedzieć „cześć” albo do koleżanki z klasy „dzień dobry”. Teraz obróciłbym to po prostu w żart, ale jak ma się naście lat i przechodzi przez okres dojrzewania, to dla młodego człowieka takie sytuacje są czymś upokarzającym i bardzo stresującym. Do dziś zresztą, kiedy muszę na przykład załatwić coś w urzędzie, każdemu wyjściu towarzyszy lekki niepokój. Przez tę moją chorobę posiadam w sobie taki wewnętrzny hamulec. Nie mam przez nią takiej swobody i rozpędu jak pendolino, bo cały czas muszę jechać na zaciągniętym ręcznym, żeby nie popełnić jakiegoś faux pas. Dopiero pierwsze sukcesy na bieżni pozwoliły mi wyleczyć się z części kompleksów.
Progres wyników, o którym wspominałeś na początku naszej rozmowy, spowodował, że bardzo szybko otrzymałeś powołanie na igrzyska paraolimpijskie w Pekinie w 2008 roku, z którymi wiązałeś zresztą ogromne nadzieje. Ostatecznie skończyło się na lokatach poza finałem.
W Chinach celowałem w medale. Na półtora miesiąca przed moim paraolimpijskim debiutem naderwałem mięsień dwugłowy uda, przez co mogłem zapomnieć o podium. Byłem bardzo zły, bo cała praca poszła na marne. Do Pekinu poleciałem właściwie na „surowo”. Tam zająłem dziewiąte miejsce na 100 metrów oraz ósme na 200 metrów. To była moja wewnętrzna klęska, największa w karierze, mimo że wciąż byłem dopiero na początku sportowej drogi. Po nieudanych igrzyskach, mając zaledwie 21 lat, chciałem praktycznie skończyć ze sportem. Porażka ta podcięła mi mocno skrzydła. Po raz pierwszy w życiu przekonałem się też, że gdy odnosisz sukcesy, to wszyscy poklepują cię po plecach, a gdy pojawia się kontuzja, to ze wszystkimi problemami pozostajesz sam.
Kto wówczas wyciągnął do Ciebie pomocną dłoń?
Pan Zbigniew Lewkowicz, trener lekkoatletycznej kadry Polski, który po igrzyskach w Pekinie zaproponował mi przenosiny do klubu w Gorzowie Wielkopolskim. Początkowo z dużą rezerwą podchodziłem do tego pomysłu, ale zagwarantowano mi stypendium i komfortowe warunki przygotowań. Stwierdziłem, że w zasadzie nic nie tracę, dlatego po dłuższym zastanowieniu przystałem na tę propozycję. W tamtym momencie zacząłem już poważniej podchodzić do pewnych spraw i ze sportu chciałem mieć coś więcej niż tylko kontuzje. Zmiana klubowych barw okazała się doskonałym posunięciem, ponieważ w kolejnych latach przybywało medali, a w 2011 roku podczas mistrzostw świata w Christchurch w Nowej Zelandii zdołałem ustrzelić złoty dublet.
Niespełna rok później poleciałeś do Londynu na drugie w karierze igrzyska z ambitnym planem powtórzenia tego wyczynu. Do kraju powróciłeś ze srebrem na „setkę” oraz złotem i nowym rekordem świata na 200 metrów. Jak wspominasz tamte igrzyska?
Zdecydowanie najlepsze igrzyska w moim życiu. Atmosfera na stadionie olimpijskim była wyjątkowa. Bilety na lekkoatletyczne sesje rozeszły się na pniu. Na olimpijskich trybunach każdego dnia zasiadało po 80 tysięcy widzów, którzy dopingowali wszystkich zawodników. Dla nas było to czymś niespotykanym, gdyż zazwyczaj nasze występy oklaskują trenerzy oraz najbliższa rodzina i przyjaciele. W Londynie byłem w wielkim gazie, bieg na 100 metrów przegrałem głową. Czułem presję, nie potrafiłem poradzić sobie z panującym na stadionie rozgardiaszem. Przed wejściem na stadion miałem nogi jak z waty. Jedna z wolontariuszek zapytała mnie nawet, czy wszystko ze mną w porządku, bo zrobiłem się nagle biały jak ściana. Wejście w bloki startowe to był dramat, oddychałem bardzo ciężko, po raz pierwszy w życiu byłem tak roztrzęsiony. Po strzale z pistoletu dosłownie nie mogłem oderwać się od bloków, na dzień dobry zostałem 2-3 metry za resztą stawki. W drugiej części dystansu obudziłem się i rzutem na taśmę wyszarpałem Chińczykowi Yansongowi Li srebro, ale do Rosjanina Fiedora Trikolicza, który sięgnął po złoto, zabrakło mi ostatecznie 0,07 s. Tamten finał siedział we mnie jeszcze długo. Okazja do rewanżu nadarzyła się rok później podczas mistrzostw świata w Lyonie, z których poza złotym medalem na 100 i 200 metrów, przywiozłem niepobitą do dziś życiówkę na „setkę” – 10,78 s.
W paraolimpijskim finale 200 metrów, który rozgrywany był kilka dni później, zobaczyliśmy na bieżni totalnie odmienionego Mateusza. Z czego wynikała taka przemiana?
Nie chciałem powtórzyć błędu z finału 100 metrów, w którym złoty medal przegrałem głową. Nie po to pracowałem na sukces latami, żeby po raz drugi podczas tych igrzysk przegrać z samym sobą. Odrzuciłem wszystkie negatywne myśli, wrzuciłem na tak zwany „luz” i postanowiłem po prostu bawić się tym biegiem. Metoda ta okazała się bardzo skuteczna, bo nie dość, że rywale zostali daleko w tyle, to przy okazji aż o 0,21 s zdołałem poprawić poprzedni rekord świata.
Muszę przyznać, że Twoja przewaga nad resztą stawki była imponująca. Budujący jest chyba fakt, że minęło już ponad sześć lat, a wynik 21,56 s do dziś pozostaje niepobity?
Cieszę się niezmiernie, że moje nazwisko do dziś otwiera listę najlepszych czasów w historii grupy T12. Na ten moment nie pojawił się na horyzoncie żaden sprinter, który byłby w stanie zagrozić temu wynikowi.
Po igrzyskach w Londynie przez wiele osób zostałeś nazwany polskim Usainem Boltem. Jak reagowałeś na takie porównania?
Było to bardzo miłe. Nie mam natomiast pojęcia, skąd wzięły się takie porównania. Być może wynikało to z faktu, że obaj jesteśmy równie wysocy i charakteryzuje nas podobna budowa ciała J Kiedy porównuje się czyjeś osiągnięcia do sportowego dorobku Usaina Bolta, legendy światowego sprintu, to odczuwa się dużą satysfakcję. Byłbym jednak próżnym człowiekiem, gdybym żywił się tymi słowami i – jak czyni to wiele osób – spoczął na laurach.
W kategorii T12, w której przyszło Tobie świętować największe w karierze sukcesy, każdemu z zawodników przysługuje prawo biegania z przewodnikiem. Rozważałeś kiedyś opcję, by na bieżni startować w duecie?
Nigdy nie brałem pod uwagę takiej możliwości, ponieważ przewodnik bardziej by mi przeszkadzał niż pomagał. Na zawodach bieglibyśmy obok siebie połączeni specjalną opaską, która ogranicza swobodę wykonywanych ruchów. Poza tym znalezienie przewodnika nie jest tak proste, jak mogłoby się pozornie wydawać. Przyjęła się taka zasada, że na 100 metrów powinien legitymować się rekordem życiowym o co najmniej pół sekundy lepszym, żeby nie spowalniać niepełnosprawnego sprintera. On musi mieć pewną rezerwę, żeby na przykład po słabszym wyjściu z bloków startowych wciąż był w stanie poprowadzić zawodnika do mety po dobry wynik. W moim przypadku, kiedy pokonuję ten dystans średnio w 10,80-10,90 s, potrzebowałbym do współpracy osoby biegającej na poziomie najlepszego sprintera w Polsce, który przy okazji byłby gotów zrezygnować ze swoich ambicji i zaangażować się we wspólne treningi na sto procent. A w tym sporcie stanowi to niezwykłą rzadkość.
Rok 2013 okazał się ostatnim Twoim sezonem w T12. Po znakomitych mistrzostwach świata w Lyonie, gdzie sięgnąłeś po dwa najcenniejsze krążki, podjąłeś decyzję o dobrowolnym przejściu do kategorii T13, w której rywalizacja niewiele odstaje poziomem od pełnosprawnych, a do finału – w przeciwieństwie do T11 i T12 – każdorazowo kwalifikuje się po ośmiu zamiast czterech zawodników.
W pewnym momencie w grupie T12 dość mocno obniżył się poziom i nie miałem za bardzo z kim się ścigać. Potrzebowałem nowego bodźca. Nie chciałem stanąć w miejscu i wypalić się jako sportowiec, więc ustawiłem sobie poprzeczkę wysoko. Od zawsze fascynowała mnie rywalizacja z Irlandczykiem Jasonem Smythem. To fenomen w sporcie niepełnosprawnych, który na przestrzeni ostatniej dekady zdominował w T13 rywalizację na 100 oraz 200 metrów. Jego rekordy życiowe (100 metrów – 10,46 s, 200 metrów – 21,05 s, w rywalizacji z pełnosprawnymi zawodnikami zwykł biegać jeszcze szybciej – przyp. red.) wzbudzają respekt całego lekkoatletycznego świata. Pomyślałem sobie, że wspaniale byłoby utrzeć mu kiedyś nosa. Smyth na ten moment znajduje się poza naszym zasięgiem, co nie znaczy, że na zawsze tak już pozostanie. Jestem głodny kolejnych zwycięstw i mam taki plan, by solidnie popracować do Tokio i tam podjąć próbę pokrzyżowania Irlandczykowi medalowych szyków. Nikt nie wie, jak Smyth zachowa się w sytuacji, gdy wyraźnie poczuje na swoich plecach oddech konkurencji. Zawsze startował jako murowany kandydat do złota, bo nie trafił jeszcze na takiego zawodnika, który na bieżni mocniej by go docisnął.
Jaka zatem jest recepta na Irlandczyka?
W trakcie biegu wszystko musi zagrać ze sobą idealnie, jeśli chce się myśleć o przerwaniu dominacji Smytha. Żebym dopiął swego, muszę wyeliminować błędy, przez które tracę na bieżni cenne ułamki sekund. Przez słaby wzrok podczas biegu nie patrzę przed siebie. Mam tendencję do obracania głowy na boki, wskutek czego barki nie trzymają linii, co bardzo zaburza rytm. Są to niestety konsekwencje braku wypracowanej we wcześniejszych latach techniki. Nie bez znaczenia będzie stan mojego zdrowia, bo przy takim poziomie wyeksploatowania organizmu o kontuzję nietrudno. No i kierunek wiatru. Smyth jest niższy ode mnie, jego wielki atut stanowi siła i znacznie lepiej radzi sobie przy ujemnym wietrze. Dla mnie z kolei idealne warunki to takie, gdy wiatr kręci w przeciwną stronę.
W pogoni za irlandzką legendą na placu boju nie pozostałeś sam. Na przestrzeni ostatnich kilku lat pojawiła się bowiem nowa, świeża krew, która jest równie żądna zwycięstw.
I z tego powodu ogromnie się cieszę, bo to oznacza, że w tym roku trzeba być przygotowanym na naprawdę szybkie bieganie. Z dobrej strony w poprzednim sezonie prezentował się starszy ode mnie o trzy lata Amerykanin Stirley Jones, który na „setkę” wykręcił 10,67 s. Swoją przynależność do światowej czołówki potwierdzili na igrzyskach Namibijczyk Johannes Nambala i Australijczyk Chad Perris, czyli odpowiednio srebrny i brązowy medalista paraolimpijski z Rio de Janeiro (Mateusz w finale zajął wówczas piąte miejsce – przyp. red.). Ekipa zrobiła się naprawdę mocna i przy takim układzie sił podczas światowego czempionatu w Dubaju będę miał wielki problem, by zmieścić się na podium. Tak bardzo jestem podekscytowany tym faktem, że już nie mogę doczekać się listopadowych mistrzostw.
Swoją obecność na międzynarodowej arenie coraz śmielej zaczyna akcentować również 20-letni Jakub Nicpoń. Co możesz powiedzieć o młodszym koledze z reprezentacji?
Ten chłopak w przyszłości może nieźle namieszać w świecie sprintu. Na mistrzostwach Europy w Berlinie biegliśmy razem w medalowych wyścigach na 100 oraz 200 metrów (Mateusz sięgnął wówczas po dwa srebra – przyp. red.). Na setkę Kuba sięgnął po brąz, na drugim z dystansów był co prawda piąty, ale w finale pokazał wielki charakter. Nie kalkulował i od początku ruszył do przodu mocno. Wysoką cenę za tę szarżę zapłacił na 180. metrze, na którym odcięło mu w nogach prąd. Zaimponował mi niesamowicie, bo podniósł się po upadku, otrzepał z kurzu i ostatkiem sił dobiegł do mety. Sport potrzebuje właśnie takich ludzi – silnych i odważnych, którzy nie patrząc na konsekwencje po prostu idą po swoje. Trzymam kciuki za rozwój jego sportowej kariery, bo drzemie w nim ogromny potencjał.
Mówi się, że jeśli talent nie opiera się na solidnym fundamencie w postaci pracy, to pozostaje niewykorzystanym wewnętrznym potencjałem. W jakich proporcjach powinny występować obie składowe, aby końcowym wynikiem takiego działania stał się sukces?
Uważam, że w sporcie powinna być zachowana równowaga. Trzeba mieć to „coś”, co wyróżnia na tle innych, bo jeśli człowiek nie został obdarzony talentem, to realizacja zaplanowanych zadań nie przyniesie wymarzonych efektów. Jednocześnie trzeba uważać, by nie przeholować z ilością treningu. Na własnej skórze przekonałem się wielokrotnie, że przede wszystkim trzeba trenować mądrze, bo ilość niekoniecznie przekłada się na jakość. Warto zatem otaczać się takimi ludźmi, którzy nie tylko wskażą właściwą drogę, ale i postawią do pionu, gdy zajdzie taka potrzeba.
Po medal igrzysk paraolimpijskich w Tokio, będących ostatnim przystankiem w Twojej sportowej karierze, prowadzi Cię Tadeusz Cuch mający na swoim koncie olimpijski start w Monachium w 1972 roku. Jak układa się Wasza współpraca?
To znakomity fachowiec, który wiele ma do zaoferowania. Jest bardzo pedantyczny, jego uwadze nie umknie żaden szczegół. Sporo ze sobą rozmawiamy, również na prywatne tematy. Zarówno na bieżni jak i poza nią tworzymy bardzo zgrany duet. Obecność trenera Cucha wniosła wiele dobrego w moje życie. Przy nim nabrałem wiatru w żagle i uwierzyłem, że pomimo skończonych 31 lat jestem w stanie rozwinąć się jeszcze jako sportowiec. Z tego powodu zdecydowałem się nawet na przeprowadzkę do Warszawy, mimo że nie czuję się najlepiej w tak dużym mieście.
Wprowadził on jakieś zmiany do Twojego treningu?
Wystarczy, że jest ze mną na treningu i od pierwszej do ostatniej minuty poświęca mi swój czas. Trener zawsze stoi gdzieś obok, bacznie się wszystkiemu przygląda i reaguje natychmiast na wszelkie niedociągnięcia. Każde działanie jest dokładnie przemyślane i zaplanowane z dużym wyprzedzeniem. Dzięki temu wiem, co na czym będę się skupiał za tydzień czy za pół roku. Długa droga jeszcze przed nami, bo wciąż się docieramy i na przywrócenie wszystkiego na właściwe tory potrzeba po prostu czasu. Zresztą nikt nie mówił, że będzie łatwo. Czasami żałuję tylko, że tak późno zaczęliśmy ze sobą współpracować.
Myślisz, że Twoja kariera mogłaby potoczyć się zupełnie inaczej, gdybyście spotkali się wcześniej?
Gdybym trafił pod jego skrzydła nieco wcześniej, to być może biegałbym 100 metrów w okolicach 10,50 s i wtedy bilans zwycięstw Jasona Smytha mógłby nie być już tak imponujący. Ale to jest tylko gdybanie.
Czujesz się spełniony jako sportowiec?
Jestem zadowolony z tego, co dotąd zrobiłem w sporcie. Ale ta moja ambicja i nieustanne dążenie do perfekcji nie pozwolą mi do końca osiągnąć tego spełnienia. Zawsze przecież mogło być lepiej. Po przekroczeniu 30-tki stwierdziłem, że nadszedł najwyższy czas, by bawić się sportem i czerpać z niego maksimum radości. Wcześniej strasznie się spinałem, miałem problemy z opanowaniem emocji. Dopiero współpraca z trenerem Cuchem pozwoliła mi osiągnąć ten luz, którego wcześniej tak bardzo brakowało.
Nie miałeś nigdy wrażenia, że przez sport uciekło Ci coś ważnego?
Sport dał mi wszystko, co w życiu najpiękniejsze. Wiele mnie nauczył, ukształtował charakter. Pozwolił nabrać śmiałości i pewności siebie, otworzył na świat. Dzięki niemu z użalającego się nad sobą chłopaczka stałem się mężczyzną. Można powiedzieć, że pomógł mi oswoić się z niepełnosprawnością. Poznałem wiele fantastycznych osób, które podobnie jak ja mają problemy ze wzrokiem, przez co podczas zgrupowań czy zawodów czułem się jak w rodzinie.
Jak wyobrażasz sobie swoje życie po Tokio?
Po igrzyskach na pewno wrócę do Wrześni, bowiem na dłuższą metę nie wyobrażam sobie życia w stolicy. Tu planuję otworzyć swój gabinecik masażu i założyć rodzinę. Jesteśmy przystosowani do życia w grupie i samotność jest czymś najgorszym, co dotknąć może człowieka. Wciąż chcę też mieć styczność ze sportem. Być może postawię na crossfit, żeby pozostać w dobrym zdrowiu oraz formie. Zimne piwko przed telewizorem i ciepłe kapcie na nogach to zdecydowanie nie moja bajka.
Czego życzyć Ci w takim razie?
By spełniły się te wszystkie marzenia 🙂
—————
Fot. główne: Bartłomiej Zborowski/Polski Komitet Paraolimpijski.