Sport pomógł mi odzyskać pewność siebie – mówi Joanna Mazur, która w dzieciństwie zaczęła tracić wzrok. Jak długą i wyboistą drogę musiała pokonać, by dojść do punktu, w którym się dziś znajduje, wie tak naprawdę jedynie ona sama. Choć nie zawsze jest kolorowo, to nie zamierza się załamywać. Jest w pełni pogodzona z losem, który okazał się wobec niej bezwzględny. Jej plany na ten moment? Być szczęśliwą. Tylko tyle i aż tyle!
[responsivevoice_button voice=”Polish Female” buttontext=”Dla osób niedowidzących: Czytaj ten artykuł”]
Paulina Królak: Pierwszą część naszej rozmowy poświęciłyśmy dyscyplinie, z którą na co dzień jesteś związana. Powiedz proszę, czym dla Ciebie jest sport? Co jemu zawdzięczasz, ile on dla Ciebie znaczy?
Joanna Mazur: Sport odgrywa bardzo ważną rolę w moim życiu i myślę, że nieprędko się to zmieni. Nie wyobrażam sobie siebie w innym miejscu, a tym bardziej niezwiązanej ze sportem. Dzięki temu, że trenuję, poznałam mnóstwo cudownych osób. Sport stał się dla mnie niezwykle istotny, kiedy moja wada wzroku zaczęła postępować. Pomógł mi w zaakceptowaniu nowej sytuacji, w jakiej się wtedy znalazłam. Pozwolił mi odzyskać pewność siebie, którą wskutek pogarszającego się wzroku zaczęłam tracić. Pomógł mi w pokonywaniu własnych słabości, w przełamywaniu kolejnych barier. Pozwolił mi pogodzić się z tym, co nieuniknione, bo na początku nie potrafiłam sobie z tym poradzić. Nie wstydzę się o tym głośno mówić, bo w chwili obecnej zupełnie inaczej postrzegam siebie, ale w tamtym momencie, gdy wzrok coraz bardziej mi się pogarszał, byłam bliska rezygnacji dosłownie ze wszystkiego.
P.K.: Dla tak młodego człowieka nagła utrata wzroku to wielka tragedia.
J.M.: Dokładnie. I w tamtym momencie postrzegałam to w kategoriach tragedii. Nie rozumiałam kompletnie tego, co się dzieje. Był to bardzo ciężki moment w moim życiu. Z pomocą przyszedł wówczas sport, który okazał się lekarstwem na wszystkie zmartwienia i troski. Ważne było wtedy dla mnie, by zmęczyć się fizycznie, żeby w jakiś sposób przestać myśleć o tym, co wkrótce się wydarzy. Żeby skupić się na tym, co dzieje się tu i teraz. Żeby zacząć po prostu żyć. Wtedy nie byłam jeszcze do końca świadoma tego, co właściwie tracę, bo nigdy nie widziałam dobrze. Teraz z perspektywy czasu wiem, jak dużo przez postępującą wadę wzroku straciłam. Ale wzrok to nie wszystko. Najważniejsze jest to, jakimi jesteśmy ludźmi, co sobą reprezentujemy, jaki mamy system wartości i ile możemy dać od siebie drugiemu człowiekowi. Sportowcami będziemy przez pewną część swojego życia, a to, ilu poznamy po drodze ludzi i jakie będziemy mieć do nich podejście, będzie towarzyszyło nam zawsze. Dziś już niewiele zmieniłabym w swoim życiu. Bardzo cieszę się, że w tak trudnym momencie mogłam liczyć na wsparcie rodziny i przyjaciół, bo dzięki nim nie poddałam się, choć byłam temu naprawdę bliska. W żaden sposób nie czuję się z tego powodu gorsza od innych. Mam pełną świadomość, że nie mogę zrobić sama wielu rzeczy i muszę być zdana na innych. Nie wyjdę na przykład sama na spacer w nowe miejsce, bo sobie po prostu nie poradzę, ale nie mam problemu, by poprosić kogoś o pomoc. Pogodziłam się już z tym, jak widzę i nie zamierzam użalać się nad sobą. Chcę być po prostu szczęśliwa, robić to, co sprawia mi największą przyjemność i dzielić się swoją pasją z innymi.
P.K.: Nie miałaś nigdy pretensji do losu czy lekarzy o to, co Cię spotkało? Schorzenie, z którym się borykasz, w medycznej terminologii wcześniej nie miało nawet swojej nazwy, a na świecie zdiagnozowano je u zaledwie kilku osób.
J.M.: Oczywiście, że miałam pretensje. To był czas, w którym w zasadzie poddałam się jako człowiek. Bardzo często płakałam wtedy w poduszkę, dzieciaki w szkole też dawały mi nieźle popalić. Miałam pretensje do wszystkiego i wszystkich w zasadzie o wszystko. Próbowałam poszukać samodzielnie odpowiedzi na pytanie, dlaczego akurat mnie to spotkało, ale jej nie znalazłam. W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że widocznie na kogoś musiało to trafić. I padło na mnie. Być może ktoś tam na Górze stwierdził, że jestem na tyle silna psychicznie, że na pewno sobie z tym poradzę? Zanim jednak doszłam do takich wniosków i zaakceptowałam nową sytuację, upłynąć musiało sporo czasu. W tym czasie na swojej drodze spotkałam wiele osób, które nie widziały od urodzenia lub utraciły wzrok na skutek wypadku czy choroby. Pomyślałam sobie, że zrobię dla nich coś dobrego i opowiem im trochę o świecie, który jest im obcy. Rozmowy z nimi były dla mnie czymś w rodzaju terapii. Myślę, że dzięki czasowi poświęconemu tym ludziom potrafiłam się jakoś odnaleźć i pogodzić z losem, który okazał się dla mnie łaskawy. Ale inni mają przecież gorzej. Być może dzięki temu właśnie jestem teraz takim, a nie innym człowiekiem, i robię to, co kocham.
P.K.: Jak na dzień dzisiejszy można scharakteryzować stan Twoich oczu?
J.M.: Jak już wcześniej wspomniałam, jestem osobą, która posiada szczątkowe widzenie. Mam poczucie światła, widzę też kolory i cień. Moja wada wciąż się jednak pogłębia. Zobaczymy, jak się to dalej potoczy. Muszę dogadać się chyba z Górą, żeby w końcu zastopowała. Marzę o tym, by nie było gorzej, bo z tym, jak jest teraz, już sobie poradzę. Na lewe oko widzę tylko światło, cień i dominujące kolory. Z prawym okiem jest nieco lepiej. Mam taką plamę, przez którą zobaczę już wyraźniej kolor. Nie widzę natomiast kształtów przedmiotów, twarzy czy sylwetki. Prawym okiem mogę obejrzeć jakiś obrazek lub coś nawet przeczytać. Bardziej jednak domyślam się tego, co jest na obrazku, i muszę szukać dodatkowo potwierdzenia u innych osób, czy to, co przed chwilą zobaczyłam, faktycznie się na nim znajduje.
P.K.: Pamiętasz ten moment, kiedy po raz pierwszy chwyciłaś do ręki białą laskę?
J.M.: Pamiętam doskonale ten moment. Pierwszy raz z białą laską zetknęłam się w szkole na Tynieckiej w Krakowie w ośrodku dla osób słabowidzących i niewidomych. W ramach zajęć z orientacji przestrzennej uczyłam się wtedy poruszać przy użyciu białej laski. Starałam się jednak nie korzystać z niej na co dzień, bo najzwyczajniej w świecie wstydziłam się tego, że nie widzę. Kiedy opuszczałam mury ośrodka i wychodziłam na spacer, zawsze starałam się znaleźć sobie taką osobę, za którą lub obok której mogłabym iść. Dzięki temu mniej więcej wiedziałam, gdzie jestem i w jakim kierunku zmierzam. W pewnym sensie oszukiwałam samą siebie, bo skoro tak dobrze radziłam sobie w terenie bez laski, to stwierdziłam, że jest mi właściwie niepotrzebna. Odwlekałam moment wychodzenia z białą laską tak długo, jak tylko się dało. Gdy pewnego dnia po wyjściu na powietrze nie było w pobliżu żadnej osoby, której mogłabym się uczepić, dotarło do mnie, że trzeba w końcu przełamać własny wstyd i wziąć ją do ręki, bo sama już sobie nie poradzę.
P.K.: Kilkanaście tygodni temu Marcin Ryszka opisał na Facebooku sytuację, jak został potraktowany przez pracowników siłowni, którzy odmówili mu na nią wstępu. W uzasadnieniu swojej decyzji właściciele podali, że jeśli Marcin ulegnie wypadkowi w klubie, to ich nie będzie stać na wypłacenie mu odszkodowania. Czy Ty na własnej skórze doświadczyłaś kiedyś czegoś takiego?
J.M.: Nie, nie zetknęłam się nigdy z czymś podobnym. Spotykałam się na co dzień z innymi negatywnymi zachowaniami adresowanymi w moim kierunku, ale nie odmówiono mi wstępu na siłownię. Zresztą nie mam aż tyle odwagi, by wybrać się do takiego klubu sama, bo mogę wyrządzić sobie krzywdę. Staram się nie prowokować takich kontuzyjnych sytuacji, więc podczas treningu na siłowni zawsze ktoś musi mi towarzyszyć. Mam w Krakowie sprawdzony klub, do którego dostałam darmowe wejściówki. Wszyscy z obsługi mnie tam znają i wiedzą, że nie widzę. Zawsze mogę też liczyć na pomoc z ich strony, jeżeli mam z czymś problem.
P.K.: Co byś powiedziała osobom, które zaczęły nagle tracić wzrok i nie potrafią odnaleźć się w nowej sytuacji?
J.M.: Myślę, że taki okres załamania czy wewnętrznego buntu jest potrzebny. Trzeba dać sobie czas, żeby – jeśli nie zaakceptować w pełni tej sytuacji – to chociaż nauczyć się z tym żyć. Niezwykle ważne jest, by znaleźć sobie jakąś odskocznię od tego wszystkiego, coś co lubi się robić i co pozwoli chociaż na chwilę o utracie tego wzroku zapomnieć. I najważniejsze, nie wolno się poddać. Z własnego doświadczenia wiem jednak, że jest to bardzo trudne.
P.K.: Jak wiele musieliście z Michałem poświęcić, żeby znaleźć się w tym miejscu, w którym dziś jesteście?
J.M.: Sport wiąże się z całą masą wyrzeczeń. Z Michałem musimy praktycznie non stop przebywać razem, żebyśmy mogli w stu procentach realizować założenia planu treningowego. Pochodzę ze Szczucina, a mieszkam w Krakowie. Michał natomiast na co dzień kursuje pomiędzy Łodzią a Bełchatowem. Dzieli nas trochę kilometrów, a trening na odległość nie wchodzi w rachubę. Dlatego, aby miało to ręce i nogi, zmuszeni jesteśmy sporo czasu spędzać poza domem. Najbardziej cierpią na tym nasi bliscy, dla nas również nie jest to łatwa sytuacja. Nie jesteśmy jednak w tym odosobnieni, większość sportowców ma identyczny problem. Ciężko jest również w takich okolicznościach podjąć pracę na cały etat.
P.K.: Ty znasz to akurat z autopsji. Przed igrzyskami w Rio zmuszona byłaś zrezygnować z pracy w przychodni, gdzie na co dzień pracowałaś jako masażystka.
J.M.: To prawda. Masaż to kolejna moja po sporcie wielka pasja. Praca w zawodzie zawsze sprawiała mi mnóstwo radości i dawała równie wiele satysfakcji. Bardzo lubię to robić i wydaje mi się, że jestem w tym dobra. W pewnym momencie połączenie pracy na pełny etat z codziennymi treningami okazało się jednak zadaniem ponad moje siły. Nie dało się jednocześnie być w pracy i w tym samym czasie jeździć na zgrupowania. Musiałam odpowiedzieć sobie na pytanie, co dla mnie jest ważniejsze: sport czy masaż. Wybrałam sport i decyzji tej nie żałuję. Obie te pasje wymagały ode mnie ogromnego wysiłku fizycznego i pełnego zaangażowania. Po kilku godzinach spędzonych w gabinecie nie byłam w stanie dawać z siebie wszystkiego na treningach. Nie jestem zwolenniczką robienia czegoś na pół gwizdka i dlatego uważam, że albo robi się coś porządnie od początku do końca, albo nie robi się tego wcale.
P.K.: Z czego w takim razie się utrzymujesz?
J.M.: Teraz mamy z Michałem stypendium sportowe, a właściwie jego połowę za igrzyska paraolimpijskie w Rio de Janeiro. Ono stanowi tak naprawdę główne źródło naszego utrzymania. Przed igrzyskami w Rio postawiliśmy wszystko na jedną kartę. Całe życie podporządkowaliśmy temu najważniejszemu w naszej karierze startowi. Nie żałujemy jednak tej decyzji. I choć zderzenie z rzeczywistością okazało się potem bolesne, to uważam, że było warto!
P.K.: Kilkanaście tygodni temu na stronie sportowcydzieciom.pl opublikowana została Wasza historia, która miała Wam pomóc w zbiórce pieniędzy na przygotowania i start w mistrzostwach świata w Londynie. Jak na dzień dzisiejszy przedstawiają się efekty tej zbiórki?
J.M.: Tak naprawdę nie wiemy tego do dziś. Na zbiórkę z jednego procenta podatku z różnych powodów mieliśmy zaledwie trzydzieści kilka dni. Było to całkowicie niezależne od nas i nic nie mogliśmy z tym zrobić. W dalszym ciągu można nas wspierać finansowo poprzez przekazywanie indywidualnych darowizn. Każda zebrana złotówka jest na wagę złota. Ostatnio na przykład przebywaliśmy na zgrupowaniu, które zmuszeni byliśmy finansować z własnej kieszeni. Był to dla nas niemały wydatek, bo na co dzień utrzymujemy się przecież ze stypendium sportowego. Mamy jednak świadomość, że jest to inwestycja w przyszłość. Nie możemy się teraz wycofać i wrócić do domu, bo trening w pojedynkę pozbawiony jest jakiegokolwiek sensu. Nie będzie między nami zgrania i synchronizacji ruchów, a to w konsekwencji przełoży się na słabe wyniki. Po zdobyciu w Grosseto tytułów mistrzów i wicemistrzów Europy nie otrzymaliśmy żadnego wsparcia, o jakiejkolwiek nagrodzie za medale również mogliśmy zapomnieć. Każdy widzi, jak ciężko pracujemy i ile nas to kosztuje, ale nikt nie chce nam pomóc. Takie wyniki nie przychodzą z marszu, one są poparte naprawdę ciężką pracą.
P.K.: Od igrzysk w Londynie wszedł w życie zapis, że szansę na stypendium sportowe mają zawodnicy, którzy zajęli miejsce w pierwszej ósemce, w których wystąpiło co najmniej dwunastu zawodników z ośmiu krajów. O pieniądze jest zatem jeszcze trudniej.
J.M.: Jest to bardzo ciężkie, ponieważ część krajów, widząc, że ich zawodnik nie ma szans na zdobycie medalu, rezygnuje z wysłania go na wielką imprezę. Koszty wyjazdu sportowców na mistrzostwa świata czy igrzyska paraolimpijskie pokrywają rodzime federacje. Są to niemałe kwoty, dlatego kombinujemy, jak możemy, by spełnić podstawowy wymóg przyznawania stypendium. Często też, na siłę nawet, zmuszeni jesteśmy startować w innych konkurencjach, w których nie czujemy się wystarczająco mocni, byleby tylko osiągnąć limit 12 zawodników z 8 krajów. Uważam, że sporty paraolimpijskie powinny być wykluczone ze stosowania tej zasady choćby dlatego, że nie każdy kraj stać na wysłanie swojego zawodnika, który ma szansę powalczyć, ale nie ma realnej szansy na zdobycie medalu. Jakby tego było mało, Małopolski Urząd Marszałkowski wykluczył sportowców paraolimpijskich z możliwości ubiegania się o stypendium. Uważam to za dyskryminację i pogwałcenie praw człowieka. Dziwię się tylko, że nikt jeszcze w tej sprawie nie interweniował. Mamy po górkę jak tylko się da, ale tak łatwo się nie poddamy.
P.K.: To już jest cios poniżej pasa.
J.M.: Dokładnie. Dla niektórych byłoby po prostu lepiej, gdyby nasza para w ogóle nie istniała. Wtedy nie byłoby problemu. Ale jesteśmy i nie zamierzamy się poddać. I choćbyśmy byli pierwszą parą, która przeciera w Polsce biegowe szlaki, to uważam, że mimo wszystko warto. W momencie, kiedy nie mieliśmy stypendium, pisaliśmy do ministerstwa z prośbą o przyznanie nagrody ministra. Szukaliśmy każdej drogi, żeby uzyskać jakąkolwiek pomoc finansową, by móc w spokoju przygotowywać się do zawodów. Niestety za każdym razem spotykaliśmy się z odmową. Te sytuacje pokazują tylko, jak wielki mamy w sobie upór i determinację, aby osiągnąć to, na co tak ciężko pracujemy. Mamy z Michałem cichą nadzieję, że pewnego dnia pojawi się sponsor strategiczny, który zdecyduje się wziąć nas pod swoje skrzydła. Że spodoba mu się to, co robimy, spodoba mu się idea, za którą podążamy i system wartości, który wyznajemy. Że dostrzeże to, jakimi jesteśmy ludźmi, jak ciężko pracujemy i ile serca w to wkładamy. Sponsoring jest tym, czego w sporcie paraolimpijskim brakuje najbardziej. My nie trenujemy lżej, nie trenujemy mniej, nie trenujemy inaczej. Nasze treningi nie różnią niczym od treningów pełnosprawnych sportowców, są tylko zaadaptowane do niepełnosprawności, którą posiadamy.
P.K.: Dziękuję za rozmowę! 🙂
—————————
Fot.: Prywatne archiwum Asi i Michała.
Pierwsza część rozmowy dostępna jest tutaj.