Trzykrotny srebrny medalista igrzysk paraolimpijskich, mistrz świata i Europy w pchnięciu kulą. Prywatnie mąż i ojciec trzech wspaniałych synów, dla których jest największym autorytetem. Nie boi się ciężkiej pracy. Do wszystkiego, co osiągnął w sporcie i życiu, doszedł sam. Podczas lekkoatletycznych mistrzostw świata w Londynie rozwiązał polski worek z medalami. W finale pchnięcia kulą, w którym przyszło mu stoczyć walkę z własnymi słabościami, po pełnym dramaturgii konkursie sięgnął po brąz.
[responsivevoice_button voice=”Polish Female” buttontext=”Dla osób niedowidzących: Czytaj ten artykuł”]
Paulina Królak: Gratuluję wywalczonego przed miesiącem brązowego medalu mistrzostw świata. Sukces ten rodził się w bólach, dlatego na początku pozwolę sobie zadać pytanie: co z Twoim barkiem?
Janusz Rokicki: Dziękuję. Ten bark to stara sprawa jeszcze z ubiegłego roku z Rio. Na dziesięć dni przed startem w finale igrzysk paraolimpijskich poślizgnąłem się na mokrej podłodze w łazience, co w konsekwencji doprowadziło do naderwania mięśnia nadgrzebieniowego i zerwania podłopatkowego. Wydawać by się mogło, że bark ten jest już w pełni zaleczony i po odniesionej kontuzji nie ma najmniejszego śladu. Okazało się jednak, że jest zupełnie inaczej. Uzyskane na początku tego sezonu startowego wyniki podczas mityngów w Bydgoszczy (14,43 m) i Słubicach (14,86 m) napawały optymizmem. Problemy pojawiły się później, kiedy przyszedł czas na mocniejszy trening. Nie byłem w stanie dawać z siebie stu procent i przygotować się do mistrzostw w Londynie pod kątem siłowym. Teraz mamy w planach z trenerem wzmocnienie tego barku za pomocą specjalnego zestawu ćwiczeń i zmodyfikowanie treningu tak, by nie trzeba było go niepotrzebnie forsować. Wolałbym uniknąć operacji, mimo że oba barki nadają się do generalnego remontu. Operacja w moim przypadku oznacza bowiem rok treningowy wyjęty z życiorysu. Decydując się na nią, zmuszony byłbym przez kilka tygodni chodzić z ręką w usztywnieniu. Dla człowieka, który dysponuje jedną sprawną ręką i w dodatku nie ma nóg, jest to bardzo niekomfortowa sytuacja, gdyż przez cały okres rekonwalescencji zdany byłbym wyłącznie na pomoc bliskich.
P.K.: Czy brałeś pod uwagę możliwość wycofania się z rywalizacji w Londynie, skoro ból był nie do wytrzymania?
J.R.: W tym trudnym dla mnie czasie różne myśli chodziły mi po głowie, ale w żadnym wypadku nie zamierzałem się wycofać. Zresztą nie jest to takie proste, kiedy ma się tę świadomość, że rodzina i przyjaciele, którzy zostali w domu, kibicują tobie i trzymają za ciebie mocno kciuki. Kiedy człowiek jest tam na miejscu, to udział w takich zawodach – nawet jeśli ból rozrywa od środka – jest obowiązkiem, który należy spełnić, by nie zawieść bliskich. Ból jest wpisany w ten sport i jakoś trzeba sobie z nim radzić. Zresztą konkursom o wielką stawkę towarzyszy taka adrenalina, że się go nie czuje. Podczas ubiegłorocznych igrzysk w Rio de Janeiro też bolało. Z pomocą przyszli wówczas moi dwaj młodsi synowie – Kubuś i Michałek – którzy przed wylotem cichaczem wetknęli do mojej torby tabliczkę czekolady ze specjalnym napisem. Tak mnie ten mały gest zmobilizował do walki, że nawet gdyby ta kontuzjowana ręka miała się urwać, to postanowiłem pchać w finale, ile tylko fabryka dała. Nie chciałem zawieść synów. Nie byłbym w stanie spojrzeć im potem w oczy i przyznać się, że ojciec po prostu stchórzył.
P.K.: Jakie myśli chodziły Tobie po głowie, kiedy po serii pierwszych trzech pchnięć Hindus Virender zepchnął Cię z trzeciej pozycji na miejsce tuż za podium? Co czułeś, gdy wiedziałeś, że ten medal jest tak blisko i jednocześnie tak daleko?
J.R.: Byłem zawiedziony swoją postawą w tym finale. Konkurs stał bowiem na słabym poziomie sportowym, taka to już zresztą specyfika sezonu poolimpijskiego. Jeżeli w okresie przygotowawczym brakuje człowiekowi takich konkretnych treningów, to stara się bazować na tym, czego nauczył się przez 14 lat startów w zawodach. W moim przypadku moc zaczęła się kończyć już podczas mistrzostw Polski i Słowacji, które odbyły się na przełomie czerwca i lipca. Baliśmy się z trenerem, że w Londynie to wszystko całkiem się rozsypie i podzielę losy akumulatora, który – jeśli się go nie ładuje – siada na amen. To czwarte miejsce na półmetku rywalizacji z zaledwie centymetrową stratą do podium podcięło mi bardzo skrzydła. Pomyślałem sobie, że to koniec i odechciało mi się nawet rozgrzewać. Po chwili doszedłem jednak do wniosku, że ten medal to przecież mój obowiązek i muszę podjąć rękawicę. Zmobilizowałem się, dogrzałem jeszcze trochę, bo mięśnie już nieco ostygły, i przystąpiłem do serii ostatnich trzech pchnięć. W piątej serii kula wylądowała na 13,76 m, 15 centymetrów dalej od dotychczasowej najlepszej odległości, co chwilowo dawało brąz. Chwilowo, bo Hindus kończył konkurs i na ostateczne wyniki trzeba było poczekać. To czekanie wydawało się trwać wieki. Ku mojej uciesze Virenderowi nie udało się tego dnia pchnąć dalej i z rezultatem 13,62 m ukończył zawody na czwartej pozycji. Ja natomiast mogłem się cieszyć z brązowego medalu.
P.K.: W Londynie przez cały konkurs zmuszony byłeś gonić medal. Która ze sportowych ról odpowiada Tobie bardziej: goniącego czy gonionego? Lubisz, jak stawiają Cię w gronie faworytów do wygrania zawodów?
J.R.: Zarówno jedna jak i druga opcja ma swoje dobre strony. Jeżeli jest się w gronie zawodników, na którego nikt nie stawia, to w takich zawodach startuje się bez obciążenia psychicznego. Zdobyty wówczas medal uznawany jest za niespodziankę. Od faworyta natomiast wymaga się, by swoją wielkość potwierdził miejscem na podium i to najlepiej na jego najwyższym stopniu. Kiedy ktoś mi mówi, że na mistrzostwa czy igrzyska jadę po pewny medal, to odpowiadam mu, że w sporcie nie ma nic pewnego i krążków nie rozdają za darmo. O medalach nie decydują personal besty czy season besty, a rezultaty osiągnięte podczas konkretnych zawodów. W roli faworyta tak naprawdę było mi dane startować dwukrotnie, podczas mistrzostw świata w Dausze dwa lata temu i mistrzostw Europy w Grosseto przed rokiem, z obu imprez powróciłem ze złotem. Przez resztę kariery cały czas zmuszony byłem gonić światową czołówkę i Rosjanina Aszapatowa, którego w końcu i tak udało mi się dopaść.
P.K.: Rosjan zabrakło zarówno w Rio, jak i w Londynie. Jest to kara za doping, który w tym kraju zatacza coraz szersze kręgi. Uważasz, że słusznym rozwiązaniem było zastosowanie odpowiedzialności zbiorowej i wykluczenie z udziału w obu imprezach całej reprezentacji?
J.R.: Ubolewam nad faktem, że wszystkich zawodników wrzucono do jednego wora. Nie brali bowiem wszyscy, a tylko część. Jak wyrywa się chwasty, to zdarza się, że wyrwie się również zdrowe rośliny. Tak było i w tym przypadku. Wielu sportowców mogło czuć się pokrzywdzonych i wcale im się nie dziwię. Przypadek naszych sąsiadów być może da trochę do myślenia innym nacjom, że nie warto powielać rosyjskich schematów, że nie tędy droga do sukcesu. Sam szczerze jednak w to wątpię, gdyż w dzisiejszych czasach pęd za medalem jest tak duży, że nic tych zawodników nie jest w stanie powstrzymać. Nawet widmo wieloletniej dyskwalifikacji przestało być już skutecznym straszakiem. Są takie kraje, w których – powiedzmy to otwarcie – gra jest przysłowiowej świeczki warta. Zawodnicy za złote medale i rekordy świata otrzymują takie pieniądze, że o nic nie muszą się martwić i jeśli tylko nie dadzą się złapać, to są ustawieni do końca życia. W Polsce się to po prostu nie opłaca, bo raz – zarobek z tego niewielki, a dwa – na zawodniku takim już na zawsze ciążyło będzie piętno oszusta.
P.K.: Co znaczy dla Ciebie start z orzełkiem na piersi? Jakie uczucia Tobie towarzyszą, gdy podczas ważnych zawodów reprezentujesz nasz kraj na międzynarodowej arenie?
J.R.: Od dziecka marzyłem o tym, by móc kiedyś założyć dres kadrowy i z orzełkiem na piersi dumnie reprezentować Polskę na arenie międzynarodowej. I to marzenie jak widać się spełniło. Usłyszeć na podium hymn, odebrać złoty medal – to jest właśnie to, o czym marzy każdy sportowiec. Dla tej jednej, może i nawet jedynej w całej karierze chwili warto przez 365 dni w roku ciężko pracować i kosztem sportu odmawiać sobie różnych przyjemności. Mój sukces to przecież także sukces mojego kraju, zdobyty medal jest formą podziękowania dla kibiców, którzy mnie wspierali i za pomyślny start mocno trzymali kciuki. Powracając do kwestii samego dresu, zdegustowany jestem jednym faktem. Kiedyś, jak widziało się na ulicy czy w sklepie osobę, która na ubraniu miała naszyte symbole narodowe, to od razu było wiadomo, że ma się do czynienia z kadrowiczem. Na ten dres trzeba było sobie zasłużyć ciężką pracą na treningach. Dziś natomiast jest to towar ogólnodostępny. Taką koszulkę z orzełkiem i napisem „Polska” można teraz sobie kupić w prawie każdym sklepie odzieżowym.
P.K.: W Twojej kolekcji sportowych trofeów znaleźć można wiele medali. Brakuje w niej tego najważniejszego, złota igrzysk paraolimpijskich. Doskwiera Ci brak tego najważniejszego krążka? Adam Małysz, Twój kolega ze szkoły, w wywiadach wielokrotnie podkreślał, że gdyby istniała taka możliwość, to bez zastanowienia wymieniłby wszystkie swoje medale olimpijskie na jeden złoty.
J.R.: Ten złoty medal to moje największe sportowe marzenie. Jego zdobycie stanowiłoby piękne ukoronowanie trwającej kilkanaście lat kariery. Adam już nie ma szansy na uzupełnienie swojej kolekcji o ten najcenniejszy krążek. Ciężko byłoby mu powrócił do sportu po tak długiej przerwie. Ja tę szansę wciąż na szczęście mam. Do kolejnych igrzysk w Tokio pozostały trzy lata. Jeśli tylko zdrowie dopisze i po drodze nie przytrafi się jeszcze gorsza kontuzja (a o to w sporcie na tym poziomie wytrenowania nietrudno), dam z siebie w Japonii wszystko, by móc wrócić do kraju jako spełniony sportowiec.
P.K.: Czego nauczył Cię sport? Jakie nauki dzięki niemu wyciągnąłeś?
J.R.: Sport nauczył mnie przede wszystkim dyscypliny i systematyczności. Nieważne, czy na dworze świeciło słońce czy padał deszcz, trening zawsze musiał być zrobiony. Dzień bez treningu był dla mnie dniem straconym. Zdarzały się takie sytuacje, że przychodziłem ćwiczyć z gorączką i trener niemal siłą wyganiał mnie do domu. Kiedy przyjeżdżali znajomi, to musieli poczekać aż wykonam swoją robotę i dopiero po jej zakończeniu mogliśmy pograć w karty czy wyskoczyć na miasto. Sport nauczył mnie również szacunku do drugiego człowieka i pokory. Dużo dały mi porażki w zawodach, przegrane o włos takie jak ta podczas igrzysk w Pekinie, kiedy do brązowego medalu zabrakło zaledwie jednego punktu. Właśnie z porażek wyciągnąłem największą naukę, to one ukształtowały mój charakter i dzięki nim dziś jestem takim, a nie innym człowiekiem.
P.K.: Jakie cechy charakteru należy posiadać, by odnieść w sporcie sukces?
J.R.: Przede wszystkim trzeba mieć talent. Trzeba mieć to „coś”, co sprawi, że z tej mąki będzie dobry chleb. Trzeba mieć chęć do walki, wysoko stawiać sobie poprzeczkę i nie poddawać się w dążeniu do realizacji marzeń. Porażki wpisane są w sport, dlatego nie wolno zrażać się niepowodzeniami i po każdym upadku należy się podnieść. Trzeba mieć również nerwy ze stali, bo presja na takich zawodach jak igrzyska paraolimpijskie jest ogromna. Szansę na zwycięstwo mają ci, którzy dysponują silną psychiką. Londyn jest takim miejscem, gdzie trybuny podczas igrzysk wypełnione były po brzegi. Od dopingu kibiców aż mroziło krew w żyłach. Kto nie potrafił poradzić sobie w takich warunkach, bo podczas startów sportowców paraolimpijskich trybuny zazwyczaj świecą pustkami, z góry skazany był na niepowodzenie.
P.K.: Wyjazdy na zgrupowania i zawody wiążą się z licznymi nieobecnościami w domu. Jak w tym czasie radzisz sobie z rozłąką z bliskimi?
J.R.: Na większość zgrupowań wyjeżdżam do ośrodka przygotowawczego w Wiśle, który oddalony jest o 23 kilometry od domu. Nie odczuwam wtedy rozłąki z bliskimi, gdyż w każdej chwili mogę wsiąść w samochód i pół godziny później zjeść razem z nimi obiad czy kolację. Tęsknota pojawia się wtedy, kiedy wyjeżdżam na drugi koniec Polski lub za granicę. Najprzyjemniej jest pierwszego dnia, bo synowie po mnie nie skaczą, a wokół panują cisza i spokój. Już drugiego-trzeciego dnia zaczyna mi brakować tego radosnego dziecięcego rozgardiaszu. Wtedy jest najtrudniej. Kiedy lecę na zawody samolotem, to boję się bardziej, aniżeli jak wyruszam w podróż samochodem. Statystyki dowodzą, że człowiek ryzykuje więcej, kiedy porusza się po drodze niż buja w obłokach. Dzisiejsze czasy są jednak bardzo niepewne, coraz częściej docierają do nas informacje o kolejnych zamachach terrorystycznych. Człowiek nie wie, czy wróci do domu cały i zdrowy, więc nic dziwnego, że każdej takiej mojej dalekiej wyprawie towarzyszą strach i obawy. Żona zresztą doskonale wiedziała, kogo bierze sobie za męża 🙂 Ona kiedyś też czynnie uprawiała sport – pływała i biegała – więc zdaje sobie sprawę z tego, jak wiele trzeba poświęcić, by móc odnieść sukces.
P.K.: Czy zamierzacie z żoną namawiać synów do uprawiania sportu?
J.R.: Z tego, co zauważyliśmy, chłopcy przejawiają zainteresowanie sportem. Dwaj młodsi synowie, 7-letni Kubuś i 9-letni Michałek, uwielbiają biegać za piłką. W domu leży taki mały dysk ważący 0,75 kg, którym pozwalam im czasem rzucać. Mają przy tym mnóstwo frajdy. Najmłodszy z tej trójki Kuba uczęszcza także na treningi MMA. Najstarszy natomiast, 16-letni Bartosz, chce trochę popracować nad sylwetką i dlatego ostatnio zaczął dźwigać ciężary. Nie chcemy wywierać na synach presji, ani tym bardziej zmuszać ich do pójścia w moje ślady. To są przecież małe dzieci i na podjęcie ostatecznej decyzji mają jeszcze mnóstwo czasu. Ucieszylibyśmy się jednak, gdyby dzieciaki zechciały wyczynowo zająć się sportem, gdyż sport kształtuje charakter i wyrabia dobre cechy.
P.K.: Ty sam ze sportem związany jesteś od kilkunastu lat. Jak na przestrzeni tego okresu zmieniło się według Ciebie postrzeganie sportowców paraolimpijskich w Polsce?
J.R.: Dostrzegam wyraźną poprawę w postrzeganiu sportowców paraolimpijskich w Polsce, choć wiadomo, że nie zmienia się to w takim tempie, jakbyśmy chcieli. Kiedy wyjeżdżałem na swoje pierwsze igrzyska do Aten, nikt o nas nie mówił. Bliscy tak naprawdę dopiero na lotnisku dowiadywali się, jak nam właściwie poszło. Czasami w serwisach informacyjnych pojawiały się o nas dwa-trzy zdania, i to zazwyczaj na samym końcu. Dziś wygląda to zupełnie inaczej. Paraolimpijczycy powoli zaczynają wychodzić z cienia. W mediach mówi się i pisze o nas coraz więcej. Coraz więcej powstaje też programów i portali poświęconych paraolimpijskiej tematyce. Ogromną rolę odgrywają w tym wszystkim media społecznościowe, w których informacje rozchodzą się lotem błyskawicy. Daleko nam jeszcze do takich potęg, jak chociażby Wielka Brytania, gdzie niepełnosprawni sportowcy są ikonami popkultury, ale wszystko przed nami. Najważniejsze, że stajemy się coraz bardziej rozpoznawalni. Przyjemne to uczucie, kiedy idę ulicą i ktoś mnie rozpozna, poprosi o autograf czy wspólne zdjęcie.
P.K.: Z medialnością jest coraz lepiej. Najważniejszą kwestią, która sportowcom paraolimpijskim w Polsce spędza sen z powiek, jest…
J.R.: … brak finansowej stabilizacji. To jest to, czego w sporcie paraolimpijskim brakuje najbardziej. Największe problemy wynikają z zapisu ustawy o sporcie, który obowiązuje od 2012 roku. Aby móc ubiegać się o stypendium sportowe, wystarczy zmieścić się w pierwszej ósemce mistrzostw świata, Europy czy igrzysk paraolimpijskich. Jest jedno małe „ale”. Stypendium zostanie przyznane wówczas, gdy w danej konkurencji wystąpi minimum dwunastu zawodników z ośmiu krajów. W niedawno zakończonych w Londynie mistrzostwach świata w żadnej z konkurencji rzutowych nie udało się zebrać tylu zawodników. Skoro nie udało się uzbierać tej dwunastki na mistrzostwach globu, to tym bardziej nie ma się co łudzić, że wystąpią oni na mistrzostwach Europy. Jak w takim razie zawodnik ma się przygotować do kolejnych zawodów, skoro już na samym starcie pozbawiony jest szansy na stypendium? Z czego ma się utrzymać, wyżywić siebie, żonę i dzieci? Po igrzyskach w Londynie ruszył program Orlenu, do którego poza mną zaproszonych zostało kilkoro innych paraolimpijczyków. W ramach tego programu co miesiąc otrzymujemy po kilkaset złotych. Dobre i to, ale ze względu na trudną sytuację finansową wielu z nas zmuszonych jest iść do pracy. A pogodzenie pracy z codziennymi treningami, bo trening raz czy dwa razy w tygodniu nie wchodzi w rachubę, mija się z celem. W pracy musisz dać z siebie sto procent, w przeciwnym razie cię wyrzucą. Na treningach również musisz dać z siebie sto procent, bo trening na pół gwizdka nie przyniesie oczekiwanych rezultatów. Na krótką metę można się w to bawić, ale na dłuższą metę można się po prostu zarżnąć.
P.K.: Podczas mistrzostw świata w Londynie wraz z Tobą w grupie F57 wystartowało pięciu zawodników. To przykre, że w taki właśnie sposób pozbawiony zostałeś szansy na otrzymanie stypendium na kolejny rok.
J.R.: Przykre to i demotywujące zarazem. Do końca tego roku mam stypendium za wywalczony srebrny medal na ubiegłorocznych igrzyskach w Rio de Janeiro. A po Nowym Roku? Nic, bo w mojej kategorii wystartowało zaledwie pięciu miotaczy. Kiedy zawodnicy przyjeżdżają na zawody, to ze zniecierpliwieniem czekają na oficjalne listy startowe. I kiedy na liście nie ma tej dwunastki, to momentalnie odcina prąd i odechciewa się wszystkiego. Co w takim razie ma motywować do ciężkiej pracy, skoro na „dzień dobry” jest wiadomo, że nie otrzyma się za to żadnej zapłaty? Nie oszukujmy się, człowiek przychodzi do pracy nie po to, bo lubi to robić, ale po to, by coś z tego mieć i móc za to utrzymać rodzinę. A sport to ciężka praca. Przykre jest to, że nam sportowcom paraolimpijskim nie należą się stypendia, a tymczasem trenerom za wyszkolenie zawodnika i wyniki na międzynarodowych arenach przysługują comiesięczne pensje i nagrody. Na swojego trenera Zbigniewa Gryżbonia nie mam powodów do narzekań. Podzielił się ze mną otrzymaną nagrodą, kiedy byłem w potrzebie. Jest to jednak jeden z niewielu szkoleniowców, których stać na taki gest.
P.K.: Ciężko będzie w takim razie przyciągnąć do sportu młodzież, skoro nie ma się dla nich nic w zamian. Dla wielu zawodników starszego pokolenia start w igrzyskach w Tokio będzie ostatnim przystankiem w karierze. Za chwilę nie będzie komu zdobywać medali, o powtórzeniu wyczynu z Londynu czy Rio można będzie zapomnieć.
J.R.: Dokłądnie. Czasami żartuję sobie, że jakby się człowiek przejechał po polskich wsiach, to by tego kalectwa – jak to mówię – nazbierał na dwa autobusy. Tylko trzeba tym młodym coś zaoferować. Mam swój klub lekkoatletyczny IKS Cieszyn, którego jestem założycielem. O otrzymanie pieniędzy na jego prowadzenie jest naprawdę ciężko. Ostatnio przybyło nam kilkoro nowych zawodników, którzy chcieliby z „królową sportu” związać swoją przyszłość. Jak potoczą się ich losy, czas pokaże. Na dzień dzisiejszy znajdują się oni na etapie fascynacji lekkoatletyką i miejmy nadzieję, że fascynacja ta szybko im nie minie. Za chwilę połowa kadry narodowej, w tym również ja, przejdzie na zasłużoną sportową emeryturę, bo taka kolej rzeczy. Jeśli spojrzy się na listę medalistów ostatnich mistrzostw świata, to można zauważyć, że lwia część krążków wywalczonych na Wyspach Brytyjskich padła łupem zawodników starszego pokolenia. Brakuje zaplecza, które byłoby w stanie przejąć po nas pałeczkę. Wiele osób nie zdaje sobie chyba sprawy z faktu, że jeśli nas zabraknie, to nie będzie komu jeździć na mistrzostwa czy igrzyska i sięgać po medale. Z młodszych lekkoatletów na podium w Londynie stawali jedynie Łukasz Czarnecki, Michał Kotkowski i Krzysztof Ciuksza. To są nastolatkowie, którzy mają naprawdę wielki talent. Wystarczy ich tylko umiejętnie poprowadzić, żebyśmy mogli mieć z nich pociechę na długie lata. Sami polskiej lekkoatletyki nie będą niestety w stanie pociągnąć.
P.K.: Zastanawiałeś się już, jak będzie wyglądało Twoje życie po igrzyskach paraolimpijskich w Tokio?
J.R.: Jest wcześniej wspomniany klub IKS Cieszyn, z którym wiążę ogromne nadzieje. Zawsze byłem bardzo aktywnym człowiekiem i po zakończeniu kariery nie widzę siebie leżącego na kanapie przed telewizorem i pijącego piwo. Chciałbym pozostać przy sporcie i zajmować się tym, co potrafię najlepiej. Trenerzy doradzają mi zrobienie kursu instruktora lekkoatletycznego, żebym mógł w niedalekiej przyszłości pracować na przykład jako pomocnik trenera. Wychodzę z założenia, że wiedza, jaką powinno przekazywać się młodym zawodnikom, to nie ta zaczerpnięta z książek, lecz ta, którą przerobiło się – najlepiej jeszcze na sobie – w praktyce.
P.K.: Czy widzisz wśród swoich klubowych zawodników kogoś, kto ma szansę pójść w Twoje ślady i odnosić na międzynarodowej arenie równie wielkie sukcesy?
J.R.: W klubie jest paru obiecujących młodych lekkoatletów, wszyscy mają bardzo duże ambicje. Za rok, w porywach do dwóch, powinno się okazać, czy coś z nich będzie. Część zawodników zmuszona jest dojeżdżać na treningi, najczęściej z okolic Wodzisławia, Żor czy Bielska. Rekordzista w jedną tylko stronę pokonuje aż 170 kilometrów! Bilety i paliwo kosztują, dlatego czasami ze swojej własnej kieszeni opłacam ich przejazdy do Cieszyna, bo bardzo mi zależy, żeby ci zawodnicy uprawiali sport. Pozostaje mi tylko wierzyć, że ze względu na te dojazdy i związane z nimi koszty połowa składu za chwilę się nie wykruszy.
P.K.: Sport wiąże się z całą masą wyrzeczeń. Czy w natłoku związanych z nim zajęć odnajdujesz jeszcze czas na realizację innych pasji?
J.R.: Na co dzień, jeśli tylko czas pozwala, staram się służyć pomocą starszym ludziom w załatwianiu różnego rodzaju sprawunków: zawożę ich na wizyty do lekarza, robię zakupy, pomagam walczyć z urzędową biurokracją. Mnie po wypadku, w wyniku którego 25 lat temu straciłem obie nogi, pomogło wiele osób. Cieszę się, że dziś mam okazję odpłacić im tym samym dobrem, jakiego wtedy doświadczyłem. Poza tym uwielbiam gotować i kosztować przyrządzane potrawy, co doskonale po mnie widać 🙂 Uwielbiam też robić meble. Wszystkie sprzęty, jakie znajdują się w naszym domu, zostały wykonane przeze mnie. Z synami również aktywnie spędzamy czas, wychodzimy razem na basen czy do kina. W ten sposób staram się rekompensować im te wszystkie chwile, kiedy nie było mnie przy nich, choć bardzo tego potrzebowali. W tym roku sezon startowy zakończył się szybciej, więc zanim chłopaki pójdą do szkoły, cały sierpień będziemy mieć tylko dla siebie.
P.K.: W takim razie życzę Wam, abyście jak najefektywniej wykorzystali ten wspólny czas.
J.R.: Dziękuję i pozdrawiam.
————
Zapraszamy na oficjalny fanpage naszego mistrza, gdzie na bieżąco można śledzić jego przygotowania do kolejnych zawodów.
Zachęcamy również do śledzenia strony klubu IKS Cieszyn.
————
Fot.: Ilona Berezowska/Sport in Esse.