W ostatnich latach całkowicie zdominował rywalizację w swojej kategorii. Jest wizytówką polskiego kolarstwa ręcznego na świecie. Wszystko, czego się dotknie, zamienia w złoto. Choć za chwilę skończy 43 lata, to nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i wciąż jest głodny kolejnych sukcesów. O kim mowa? O Rafale Wilku, który w przerwie między startami zgodził się odpowiedzieć nam na kilka pytań.
[responsivevoice_button voice=”Polish Female” buttontext=”Dla osób niedowidzących: Czytaj ten artykuł”]
Paulina Królak: Kilkanaście dni temu na Facebooku opublikowany został film, na którym stawia Pan przy pomocy egzoszkieletu pierwsze kroki. Jakie uczucia wówczas Panu towarzyszyły?
Rafał Wilk: Jest to fantastyczne uczucie, kiedy po tylu latach człowiek nagle staje w pionie i może wykonać samodzielnie ponad 300 kroków. Było to dla mnie wielkie przeżycie. Dopiero po powrocie do domu, kiedy było już po wszystkim, dotarło do mnie, co się właściwie wydarzyło. Gdy włączyłem to nagranie i zobaczyłem siebie w pozycji spionizowanej, łezka zakręciła się w moim oku. Świat z takiej perspektywy wygląda bowiem zupełnie inaczej.
P.K.: Przed wypadkiem jeździł Pan na motorze. Jednak to, co wydarzyło się w maju 2006 roku, raz na zawsze pogrzebało szansę na dalszy rozwój na tym polu, a jednocześnie otworzyło drogę do kolarstwa ręcznego. Proszę opowiedzieć o początkach swojej przygody z handbike’ami.
R.W.: Od zawsze czynnie uprawiałem kolarstwo. Po wypadku, który miał miejsce jedenaście lat temu, nawet przez myśl mi nie przeszło, by rozstać się ze sportem. Można powiedzieć, że przesiadka na trzykołowy rower była naturalną koleją rzeczy, kontynuacją czegoś, co robiłem bezpośrednio przed wypadkiem.
P.K.: Handbike, podobnie jak kolarstwo szosowe czy skoki narciarskie, to dyscyplina, w której nieustannie trwa wyścig technologiczny. Wygrywa ten, kto dysponuje lepszym sprzętem. Z czego taki rower jest wykonany?
R.W.: Kiedyś ścigałem się na aluminiowym rowerze. Aktualnie jeżdżę na karbonowym sprzęcie, czyli tzw. poziom wyżej. Obecne rowery charakteryzują się tym, że są dużo lżejsze od poprzednich wersji; kiedyś ważyły kilkanaście kilogramów, dziś waga ich nie przekracza 10 kilogramów. Wspomniany wyścig technologiczny można było wyraźnie zaobserwować przed igrzyskami paraolimpijskimi w Rio de Janeiro. Właśnie wtedy wiele firm starało się wypuszczać na rynek nowsze, udoskonalone technicznie modele. Do wyścigu zbrojeń przyłączył się między innymi jeden z zespołów Formuły 1, team Williamsa, który stworzył sprzęt lżejszy i bardziej aerodynamiczny. Nie bez powodu handbike nazywa się przecież małym bolidem F1.
P.K.: Jeśli przyjrzymy się wynikom, jakie uzyskiwali kolarze podczas igrzysk paraolimpijskich w Londynie i Rio de Janeiro, można zauważyć, że różnice pomiędzy zawodnikami są coraz mniejsze.
R.W.: Sprzęt podczas igrzysk w Rio generalnie nie odegrał aż tak dużej roli. Kluczową rolę odegrała tu trasa. Jak wiemy, im trasa jest łatwiejsza, im mniej ma pofałdowań, tym większa jest szansa, że tych zawodników dojedzie w czołówce na metę więcej. Jeżeli natomiast trasa jest bardziej wymagająca, ma więcej zakrętów czy też podjazdów, a jak wiadomo – podjazd to naturalna selekcja – to w końcowej walce o zwycięstwo pozostają tylko ci, którzy czują się w tym elemencie najmocniejsi.
P.K.: Żeby odnieść w sporcie sukces, trzeba ciężko trenować. Jak wygląda Pana typowy dzień treningowy?
R.W.: Zazwyczaj wstaję o 8:00 rano i jem śniadanie. Godzina wyjazdu na trening uzależniona jest w dużej mierze od pory roku. Jeżeli jest to lato, to już o 10:00 jestem w trasie. Czas trwania i liczba przejechanych kilometrów podczas treningu uzależnione są przede wszystkim od tego, w jakiej fazie przygotowań się znajdujemy. Raz są to dwie godziny, innym razem trzy godziny, zdarza się też, że nawet cztery. W tamtym roku przejechałem ponad 17 tysięcy kilometrów. Łatwo więc obliczyć, jaką daje to miesięczną średnią.
P.K.: W czasie zawodów Pucharu Świata czy mistrzostw świata zawodnicy walczą o medale w czasówce i wyścigu ze startu wspólnego. Czy jest jakaś różnica w przygotowaniach do obu dystansów, które dzieli około 40 kilometrów?
R.W.: Przygotowania do obu konkurencji są jednakowe. Zawsze staramy się pojechać tak, by wygrać oba wyścigi. Czasówka jest walką z samym sobą i swoimi słabościami. Zawodnik w trakcie jazdy ma przed sobą ścianę i nic więcej. Start wspólny jest natomiast takim wyścigiem, na który należy mieć przygotowaną odpowiednią strategię. Tu trzeba cały czas zwracać uwagę na rywali, bacznie przyglądać się ich poczynaniom na trasie, temu, co robią, i – jeśli zajdzie taka konieczność – w porę reagować. Z taktyką jest bowiem tak, że można ją sobie ułożyć przed wyścigiem i nagle wszystko lega w gruzach, bo przez jedną błędną ocenę sytuacji można stracić szansę na dobry wynik.
P.K.: Podstawą sukcesu każdego sportowca, który znajduje się w profesjonalnym treningu, jest respektowanie zasad zdrowego żywienia. Jakie produkty dominują w Pana diecie?
R.W.: Mam dietetyka, który układa mi całą dietę w oparciu o intensywność treningów, jakie wykonuję. Moim zadaniem jest stosowanie się do tego, co jest w niej zapisane. Na śniadanie jem przeważnie owsiankę, później jest to na przykład pierś z kurczaka z ryżem i dużo warzyw. Oczywiście zdarzają mi się czasami kulinarne grzeszki i sięgam po kawałek tortu mojej mamy, jednak jeżeli ma się profesjonalne podejście do sportu, to niedopuszczalne jest, by żywić się fast foodami czy innym śmieciowym jedzeniem. Sport wiąże się z masą wyrzeczeń i – niestety – trzeba się jemu poświęcić w 100 procentach, jeśli chce się osiągnąć sukces.
P.K.: Nieodłącznym elementem życia każdego sportowca są wyjazdy na zawody i zgrupowania. Wiąże się to z licznymi nieobecnościami w domu. Ile dni w roku spędza Pan poza domem?
R.W.: W poprzednim sezonie, który był sezonem olimpijskim, poza domem spędziłem około 260 dni. Liczba ta robi wrażenie. Praktycznie w każdym miesiącu, począwszy od grudnia, wyjeżdżaliśmy gdzieś na zgrupowanie. Zgrupowania takie trwały zazwyczaj po dwa-trzy tygodnie. W tym sezonie, z racji tego, że jest to sezon przejściowy po igrzyskach, sytuacja wygląda nieco inaczej. Przygotowania nie są już tak intensywne, jak przed rokiem. W poprzednim sezonie w czasie zimy wyjeżdżaliśmy na cztery takie zgrupowania, teraz zaliczyliśmy ich na przykład tylko trzy.
P.K.: Przyjemną stroną tak częstych wyjazdów jest to, że można zobaczyć wiele ciekawych miejsc. Do którego z odwiedzonych miejsc powróciłby Pan z przyjemnością?
R.W.: Podczas takich wyjazdów zazwyczaj nie ma czasu na zwiedzanie. Gdy jesteśmy po treningu czy zawodach, to jedyne o czym marzymy, to odpoczynek. Rzadko jest czas na to, by gdzieś wyskoczyć. W Rio dopiero po startach znaleźliśmy tak naprawdę czas, by cokolwiek zobaczyć. Myślę, że Alaska jest takim miejscem, do którego chciałbym powrócić. Ostatni raz miałem okazję gościć tam w 2013 roku. Odbywał się tam wówczas najtrudniejszy wyścig na świecie, Alaska Challenge, który wygrałem. W 2015 roku, ze względu na przygotowania do mistrzostw świata w szwajcarskim Nottwil, zmuszony byłem te zawody odpuścić. W tym roku niestety wyścig został odwołany i prawdopodobnie na kolejną jego edycję zmuszeni będziemy poczekać do 2019 roku.
P.K.: Jest Pan trzykrotnym mistrzem paraolimpijskim i srebrnym ich medalistą. W swojej kolekcji posiada Pan również cztery Kryształowe Kule za triumf w końcowej klasyfikacji Pucharu Świata i Pucharu Europy, a także pięć tytułów mistrza świata. Czy czuje się Pan spełniony jako sportowiec?
R.W.: Po części czuję się spełniony jako zawodnik. Myślę, że dużo jest przede mną i wiele medali mam jeszcze do zdobycia. Choć w sporcie paraolimpijskim wygrałem wszystko, co można było wygrać, to wciąż mam apetyt na więcej i jestem głodny kolejnych sukcesów.
P.K.: A które z dotychczas wywalczonych trofeów napawa Pana największą dumą?
R.W.: Myślę, że pierwszy złoty medal, po który sięgnąłem podczas igrzysk paraolimpijskich w Londynie w 2012 roku. Piękna i wzruszająca chwila! Krążek, który wówczas zdobyłem, zadedykowałem mojemu tacie. Ten medal ma dla mnie właśnie wyjątkowe znaczenie.
P.K.: Skąd czerpie Pan motywację do jeszcze cięższej pracy, skoro w handbike’ach osiągnął Pan wszystko?
R.W.: Ogromną przyjemność samą w sobie sprawia mi wygrywanie. Sukcesy, które dzięki licznym zwycięstwom udało mi się odnieść, dają mi siłę i motywację do dalszej ciężkiej pracy. Uwielbiam to, nie wyobrażam sobie swojego życia bez sportu. Robię to, co kocham, i to samo w sobie jest już piękne.
P.K.: Sport to nie tylko zwycięstwa i medale. Nieodłącznym jego elementem są również porażki. Jak radzi Pan sobie z takimi sytuacjami?
R.W.: Porażki są wkalkulowane w sport. Są po to, by jeszcze bardziej motywować. Najważniejsze jest, by z takich sytuacji umieć wyciągnąć pozytywne wnioski. W sporcie, podobnie jak w życiu, nie zawsze jest przecież z górki, czasami trzeba się nieźle umęczyć i swoje przegrać, by w końcu znaleźć się na upragnionym szczycie. Dla mnie jest to normalna sprawa. Wiem, że nie ma lekko.
P.K.: Proszę opowiedzieć o sportowych planach na ten sezon. Kilka dni temu wrócił Pan z zawodów w Serbii. Co dalej?
R.W.: Najważniejszą imprezą w sezonie są mistrzostwa świata, które na przełomie sierpnia i września rozegrane zostaną w Pietermaritzburgu. W RPA będę bronił wywalczonych przed dwoma laty tytułów w czasówce i wyścigu ze startu wspólnego. W drugi weekend maja we włoskim Maniago odbędzie się inauguracja zawodów Pucharu Świata. Tydzień później powalczymy o punkty w szwedzkim Ostend, finałowe zawody zaplanowano rozegrać pod koniec czerwca w holenderskim Emmen. Trochę w tym sezonie jest więc do zdobycia.
P.K.: Jak długo zamierza Pan jeszcze kontynuować sportową karierę? Patrząc w metryki zawodników, można zauważyć, że kolarzy ręcznych charakteryzuje długowieczność. Zbigniew Wandachowicz za chwilę skończy 60 lat, a mimo to wciąż można podziwiać go na trasach całego świata.
R.W.: Tak naprawdę dopiero rozpocząłem swoją przygodę z handbike’ami i wciąż się rozkręcam. Zbyszek to legenda kolarstwa ręcznego w Polsce. Takich zawodników jak on jest niewielu, można ich policzyć na palcach jednej ręki. Jest Szwajcar Heinz Frei (rocznik 1958 – przyp. red.), ikona sportu paraolimpijskiego na świecie, który wciąż sięga po medale. Podczas mistrzostw świata w Nottwil wywalczył trzy krążki (dwa srebra w czasówce i starcie wspólnym oraz brąz w sztafecie mieszanej – przyp. red.). Zarówno Zbyszek jak i Heinz są doskonałymi przykładami na to, że można, bo wiek tak naprawdę w naszej dyscyplinie nie odgrywa większego znaczenia. Sam za chwilę skończę 43 lata i dotychczas byłem na dwóch igrzyskach. Myślę że jeszcze kilka przede mną. Za trzy lata czekają nas zmagania w Tokio. Decyzję o wyborze gospodarza igrzysk w 2024 roku poznamy we wrześniu. Na placu boju pozostały trzy miasta: Los Angeles, Budapeszt i Paryż. Jeśli tylko zdrowie dopisze, to niewykluczone, że wytrwam do tego czasu.
P.K.: Jest Pan założycielem fundacji „Sport jest jeden”. Czym zajmuje się ta fundacja i jakie są jej cele?
R.W.: Fundacja ma na celu pomaganie młodym zawodnikom, którzy mają w życiu jasno określony cel i wiedzą, co chcą w sporcie osiągnąć. Staramy się pomagać im na tyle, na ile pozwalają fundusze. W ostatnich latach byliśmy mocno zaangażowani w pomoc w zbiórce pieniędzy na zakup roweru dla Rafała Mikołajczyka, niezwykle utalentowanego kolarza, który w zeszłym roku sięgnął po Puchar Świata w handbike’ach.
P.K.: Był Pan na dwóch igrzyskach paraolimpijskich, w Londynie i Rio. Czy mając na uwadze oba te starty, widzi Pan znaczną poprawę w postrzeganiu przez nasze społeczeństwo sportowców niepełnosprawnych?
R.W.: Myślę, że pokazanie przez Telewizję Polską transmisji z igrzysk paraolimpijskich w Rio de Janeiro było samo w sobie już wielkim przełomem. Zrobiliśmy krok naprzód. Mimo, że sposób realizacji tego przedsięwzięcia pozostawia jeszcze trochę do życzenia, to mam nadzieję, że z Rio zostaną wyciągnięte dobre wnioski. Wierzę, że podczas igrzysk w Tokio będzie wyglądało to trochę inaczej. Że nie będzie już tylko pokazywania pływania, lekkiej atletyki czy tenisa stołowego, a kibicom zaprezentowane zostaną wszystkie dyscypliny, w których startują polscy sportowcy.
P.K.: Oby tak się stało! Dziękuję za rozmowę 🙂
————